Pobudka 5:30 jest rozsądna, ale wydaje się boleśnie za wczesna. Dosłownie bolesna – wszystko po wczorajszym locie nad kierownicą boli: wstawanie, ubieranie, chodzenie. Eh, jak Piotrek ze mną w drodze wytrzyma skoro ja taki stękający dziadek…

Hotelik o tej porze cichy i bezludny, więc śniadanie jemy przy stoliku w pokoju, z herbatą zaparzoną na kocherze w łazience.

Dzień jest szary, niebo zasnute chmurami, z których lekko pada smętny deszczyk. W tych warunkach decydujemy się nie wracać przez Żdanę na ładną drogę wioskami (i tak dziś tam nie będzie ładnie), tylko wjechać na bliską główną drogę na Węgry. A tak w ogóle rodzi się decyzja, żeby odpuścić drogę na południe Węgier, tylko jechać na Oradeę. Bo przy mojej kontuzji lepiej nie odbijać za bardzo od trasy busa (lepiej nie tracić pochopnie opcji awaryjnej), a do tego pogoda nie zachęca do 200km przejazdów dziennych. Po prostu przejedźmy na luzaku ile się da, do tego omijając drogi bardzo terenowe (ze względu na błoto po deszczach).

Nasza droga dojazdowa do głównej prowadzi wprost na jakąś wielką fabrykę (koszycką hutę?). I pewnie dlatego poranny ruch jest nadspodziewanie duży – już mniejszy jest na głównej.

Droga smutna i szara, ale prosta i wygodna – w lekkim deszczu jedzie się sprawnie.

Ostatnie miasteczko przed granicą jest mocno dwujęzyczne, o czym przekonujemy się po szyldach:

oraz w spożywczaku, gdzie kasjerka z jednym klientem mówi po słowacku, by za chwilę z innym – równie swobodnie po węgiersku.

Wjeżdżamy na Węgry, a droga okazuje się bardziej główna niż byśmy chcieli (z każdą godziną ruch rośnie), co w szczególności objawia się znakami zakazu jazdy rowerem. Znaki beztrosko olewamy, ale gdy tylko pojawia się możliwość objechania bokiem kilku kilometrów, to skwapliwie korzystamy.

Boczna droga prowadzi przez ładne miasteczko Garadna, gdzie odwiedzamy naszą pierwszą na Węgrzech knajpkę. Miejsce jest specyficzne: miejscowi od rana piją wódkę, nad głową huczy telewizor z jakąś przerażającą telenowelą (bardzo długie monologi pełne gardłowych słów), obsługa równolegle pracuje w sklepie tytoniowym (starannie zamaskowany naklejkami z ostrzeżeniami o 18 latach, monopolu, itd), a w bocznym pokoju knajpki jest pokój zabaw dla dzieci. A my jesteśmy obsłużeni bardzo elegancko: o ile prośba o kawę jest naturalna (profesjonalny ekspres), to herbata jest powodem do mobilizacji – w 100% udanej – nawet sok z cytryny do herbaty dostałem. Suszymy się nad naszymi filiżankami obserwując lokalne życie, ale po chwili trzeba jechać dalej.

Stopniowo rozpogadza się, a my jedziemy: gdy się da to bocznymi (asfalt fatalny) drogami przez wioski (ładne, „żywe”, z pracującymi ludźmi, listonoszami na bardzo specyficznych rowerach z wielkimi pakami na bagaż, zadbanymi domami i kościołami), a gdzie się nie da – główną. Co ciekawe przez jakiś czas na znakach zakazu rower jest przekreślony, potem pojawia się wzdłuż drogi ścieżka rowerowa więc przekreślenia znikają, potem nie ma i ścieżki i przekreśleń – chyba nie było w tym wielkiej logiki, więc po prostu jedziemy jak możemy.

W miasteczku Encs (na bocznej drodze) widzimy warzywniak, w którym kupujemy ćwiartkę arbuza. Co prawda, jak Piotr szybko oblicza, był nieco droższy niż węgierski arbuz w polskim hipermarkecie, ale wchodził wspaniale, Pożeramy go z radością siedząc na krawężniku sklepowego parkingu w rosnącym z każdą chwilą upale.

Im bliżej Miszkolca tym ruch większy, więc nie mamy żadnych wątpliwości, że nie chcemy do niego zajeżdżać – omijamy miasto szerokim łukiem przez kameralne miasteczka. Skwar jest uciążliwy, ale widać, że dziś długo nie potrwa – pojawiają się chmury i silny wiatr w twarz.



Przyśpieszamy żeby zdążyć przed burzami, ale 15km przed celem łapie nas ulewa. Potężna, z silnym wiatrem i pośrodku niczego – nie mamy innego wyjścia niż po prostu jechać przed siebie. W końcu na przedmieściach Mozocsat możemy się schować na przystanku. Spędzamy tam dłuższą chwilę (herbatka w takich warunkach smakuje wybornie), ale w końcu trzeba jechać, mimo że trwający deszcz trudno nazwać małym. Ale trzeba było – nic nie wiedzieliśmy o godzinach otwarcia promu na Cisie i lepiej było nie ryzykować zbyt późnej pory.

Dojeżdżamy, prom działa! Taki fajny prom z kołem łopatkowym, na wielkiej i majestatycznej rzece. I nawet deszcz odpuszcza nieco. Jest pięknie!


Jest 18:30, więc zgodnie z informacją na promie, mieliśmy jeszcze czas:

A za promem knajpa polecana przez Longina słowami „Bardzo
polecam czardę przy promie na Cisie który oznaczyłeś. Jadłem tam w
1990roku zupe rybną której do tej pory nic nie przebiło”.


Tak! Zdecydowanie Longin ma rację – tutejsza zupa z suma to mistrzostwo świata. I miejsce miłe, aż się nie chce wychodzić. Jednak choć zupka jest pyszna, to bardzo syta – nic więcej nie wciśniemy – nie spróbujemy reszty lokalnych specjałów 🙁

A kilometr za knajpą baseny termalne z campingiem. W związku z tym, że przyjeżdżamy na pół godziny przez zamknięciem basenów, to kasują nas (5 pań z obsługi odbyło na ten temat szybką, a burzliwą naradę) tylko na 2000ft/2os. A miejsce jest zdecydowanie przemiłe, co w tych warunkach (ciągły deszcz), jest sporym osiągnięciem.