W nocy pada, przy pobudce przez chwilę odpuszcza, ale potem znowu, tak że namiot składamy w deszczu (ha! po raz kolejny doceniam fakt, że tropik jest samonośny, więc sypialnia pozostaje sucha).

Po przejeździe przez Tiszacsege jedziemy przez puste równiny. Pusta droga (także po wyjeździe na główną), a dookoła jak okiem sięgnąć – step i jakieś mokradła i zarośniete jeziora. Deszcz przestaje padać, szybko robi się ciepło. Dojeżdżamy do Hartobagy, które jest jakby jednym wielkim muzeum Puszty: jakieś ekspozycje sprzętów ludowych, pamiątki dla turystów (hmm, ciekawe co by Marzenka pomyślała gdybym do domu z biczem wrócił?) a do tego dziś chyba jakiś festyn szykują.


Starannie szukamy na mapie sklepu – jest w bocznej uliczce. Oczywiście kupujemy arbuza i choć wczorajszy też był dobry, to ten jest po prostu wspaniały. Eh, rowerowe rozkosze: na murku koło sklepu obżeramy się pysznym arbuzem w upalny dzień.

Jedziemy dalej przez Pusztę. Droga główna, co oznacza dobry asfalt i niby większy ruch, ale przy widoczności na wiele kilometrów uciążliwość ruchu jest znikoma (auta omijają nas szeroko). Przy drodze wieże widokowe.

Przy jednej z nich dajemy się skusić i patrzymy co też z niej widać. Cóż, jeszcze więcej równiny, ale zachęceni przez tablice informacyjne:

zaczynamy zauważać i liczne ptaki i malownicze stada krów odpoczywających w upale:

oraz po prostu, że ta równina ma swój specyficzny urok.


Od odbicia drogi na Hajduszoboszlo pojawia się ścieżka rowerowa. Ale nie jakaś bylejaka, jak to bywało w okolicach Miszkolca (gdzie na asfaltowej ścieżce potrafiły rosnąć chaszcze po pas), tylko superścieżka: równiutka, dobrze oznaczona, ciągnąca się cierpliwie przez wiele kilometrów i nie znikająca znienacka. Taką ścieżkę to ja rozumiem!

Przez Haduszoboszlo (słynne Hungarospa) przejeżdżamy bez zatrzymywania, podziwiając jedynie liczbę polskich napisów np. na sklepach. Zatrzymujemy się za to dalej za miastem, na łączce, gdzie my siedzimy pod drzewem w cieniu, a na słońcu szuszy się pranie i namiot. Trzeba wszystko wysuszyć, bo zbierają się chmury na kolejny deszcz i burze.

Przed Derecske robi się zdecydowanie przedburzowo a my jedziemy wprost na zbierające się chmury:

Tyle że my akurat w Derecske skręcamy na południe, więc mocniej naciskając na pedały uciekamy przed pierwszą burzą (omijamy ją bokiem).

Ale deszcz i tak przychodzi – gdy jedziemy przez nadgraniczne miasteczko Biharkeresztes, to już pada całkiem podobnie jak rankiem. Za to jesteśmy już poza główną drogą, co zdecydowanie w deszczu cieszy. Tzn. za miasteczkiem mamy znów wyjechać na główną, ale tam pojawia się piękna ścieżka rowerowa, prowadząca pod samą granicę (urywa się bez sensu kilkaset metrów od przejścia).

Na przejściu kontrola paszportowa (już zdążyliśmy odwyknąć) i dalej w drogę. Mapa mówi o możliwości ominięcia głównej drogi wioskami. Ale wtedy podchodzi do nas sprzedawca pamiątek (trzymając w rękach ogromną drewnianą sowę) i zagaduje łamaną polszczyzną. Opłacało się pogadać chwilę, bo udziela cennej informacji: nie musimy jechać bocznymi drogami, bo właśnie wybudowano ścieżkę rowerową wzdłuż głównej. Miłe, bo dzień już się kończy i czas zaczyna się liczyć.

Jeszcze tylko szybka wizyta w przygranicznym kantorze i lecimy na Oradeę bardzo porządną  ścieżką rowerową, prowadzącą wzdłuż ruchliwej drogi. Gdy wjeżdżamy do miasta zapada zmrok. Ścieżka nas nieco rozleniwia, tak że trzymamy się jej zbyt długo, wjeżdżając do samego centrum (a trzeba było skręcić nad rzekę, gdzie jak potem widzimy także były ścieżki).

Miasto ogromne, żywe, pełne ludzi, wielkich budynków, podświetlonych zabytków, miłych skwerów i knajp, ładnych kobiet – ale co chwila jakiś remont. Jadąc ścieżką a potem chodnikiem wzdłuż głównej drogi wpadamy w pułapkę wykopków, które w silnym deszczu okazują się błotniste bardzo, a co gorsza mamy problem by wrócić na drogę. W końcu jakoś się z tego wyplątujemy i po prostu oświetleni wszystkim co mamy – jedziemy główną drogą. Rumuńscy kierowcy okazują się bardzo europejscy – nawet omijają nas tak by nie ochlapać przesadnie.

Na skrzyżowaniach wślepiam się mapę na komórce na kierownicy i w końcu mam: jest możliwość odbicia na boczną drogę. W samą porę – nagle zrobiło się bardzo spokojnie, a świat zdecydowanie przyjaźniejszy. W oddali szumi droga, przestaje padać, a my jedziemy nocą przez jakieś przedmieścia na wzgórzach. Sielanka.

Do Baile Felix dojeżdżamy o 21:30, które okazuje się 22:30 (zmiana czasu), czyli jak się okazało, zostało nam tylko pół godziny do zamknięcia recepcji. (ciekawe czy by nas wpuścili gdybyśmy się spóźnili?). Obsługa anglojęzyczna, ciepły prysznic, wifi, możliwość wpięcia ładowarki do komórki/powerbanku, pełno zadaszonych stolików, a to wszystko za 15zł/os – nie wiem skąd te niskie oceny w sieci. Nam się podoba.

W związku z tym że zaraz zamykają recepcję, nic już do jedzenia nie dostaniemy, ale to nie problem – do kupionego zimnego piwka jemy kaszę gryczaną z tuńczykiem.


No to dojechaliśmy! Do Rumunii w 4 dni jadąc w sumie 556km
Czyli średnia 139km dziennie. W tę pogodę to bardzo dobry wynik.