Święta w tym roku były bardzo niezimowe: piękne słońce, kilkanaście stopni, szron tylko wczesnym rankiem. W takich warunkach zabawa w Festive500 to jakby nie to, ale z drugiej strony prognozy mówiły, że sielanka pogodowa wkrótce się skończy, pierwsze 100km jakoś samo się zrobiło (28km w Wigilę, na rowerze żeby nie stać w korkach + szybkie 75km w bożonarodzeniowy poranek, gdy rodzinka jeszcze spała), więc „dostałem” od żony pół soboty na rowerowanie (drugie pół to dyżur w pracy do północy; a niedzielę, dla równowagi, spędziłem z synem – mieliśmy bardzo fajne wyjście na Babią Górę).

Stwierdziłem, że wstyd w taką pogodę tłuc łatwe, szosowe traski, więc wyciągnąłem górala, tak by wreszcie przejechać terenowe drogi po Puszczy Niepołomickiej. Wreszcie, bo wcześniejsze próby jeżdżenia tam trekkingiem były takie sobie – albo utykałem w błocie, albo łapałem serię kapci na kamienistej drodze. Ale od roku mam rasowego górala, więc dam radę!

Zaczynam o brzasku, na lampkach wyjeżdżam moją ulubioną drogą do oglądania wschodu słońca: na Proszowice. Początkowo zapowiedź słońca jest bardzo delikatna:

w Biurkowie robi się wyraźniejsza:

Proszowice przejeżdżam jeszcze przed świtem, by sam wschód spotkać tuż za Kowalą:


Wisłę w Brzesku przejeżdżam jadąc prosto w twarz słońca:

po czym w Ispinie skręcam na wschód, tak by przejechać leśną drogą przez wydzielony (i nieznany mi wcześniej) fragment Puszczy.

Leśna droga bez wzruszeń – wczesny poranek, las spokojny, droga za dobra na mój rower.

Dojeżdżam tak do Drwini, gdzie skręcam na ścieżkę, oznaczoną na mapie „Sigma Cycle” jako znaczna rowerowa. Była umiarkowanie błotnista (nieco za łatwa na górala, sporo za trudna na wąskie opony trekkinga) i prowadziła pełną słońca łąką u podnóża wału (na zdjęciu na lewo od niego). Ten kawałek może się spodobać!:

Wyprowadziła na mostek i grzeczną gruntówkę:

którą jadę na po granicy lasu do Mikluszowic. Tam klasyka: asfaltowa żubrostrada, z której odbijam na południe:

Ze względu na pracę od 15:00 nie miałem zbyt dużych rezerw czasu, ale udało się oprócz zaplanowanego szlaku terenowego z Kłaja, zrobić także terenowy fragment Drogą Królewską. Może „terenowy” to za dużo powiedziane – na górali było wręcz komfortowo, ale i tak cieszyłem się, że wreszcie mogę.

Przejazd do Kłaja już pod presją czasu, zwłaszcza że wzmaga się zachodni wiatr – już nie jest łatwo, a co dopiero będzie na odsłoniętych 20km za Puszczą?

Szlak z Kłaja koło Wielkiego Błota jest w słońcu po prostu prześliczny! Jak mogłem go wcześniej ignorować?

Wyjeżdżam na asfaltową część Drogi Królewskiej i jedyne co mogę to ciągnąć do przodu. Dopóki las osłania od wiatru nie jest źle, potem robi się pracowite piłowanie na niższym biegu, starając się by prędkość za bardzo nie spadła. Dopijam resztki z termosu, wyjadam słodycze – trzeba ciągnąć. W końcu muszę zaakceptować fakt, że mam pół godziny spóźnienia: żeby zadzwonić do domu muszę schronić się na przystanku autobusowym, inaczej huk wiatru uniemożliwiłby rozmowę. Rower tylko częściowo osłonięty, tak że rękawiczki nieopatrznie położone na bagażniku gonię potem daleko, niesione wiatrem.

Sklepik naprzeciwko przystanku o dziwo okazuje się otwarty – kofeina z 0.5l coca coli działa cuda. Dokręcam do domu, szybki obiad, potem znowu pośpiech: na rowerze do roboty (razem z nocnym powrotem robię dziś 120km).