Dzień piękny, a że Rodzinka nie dała się wyciągnąć za miasto, więc czas na rower.

Dziś postaram się możliwie omijać znane trasy. Czyli np. Dolinę Prądnika tylko przejadę w poprzek, a dojechać chcę wyżyną do miejsca między wioskami Jangrot i Trzyciąż, gdzie zaczyna się Dłubnia. Wyjeżdżam tuż przed 11, więc powrót będzie po ciemku. Na mapie widzę fajne fragmenty terenowe, więc tym razem jadę na rowerze z grubymi oponami.

Zaczynam oczywiście od ścieżki między zalewami na Dłubni w Zesławicach:



która kończy się na pierwszym dziś mostku na Dłubni:

Jadę przez pola między Dziekanowicami a Bosutowem, potem fajną żwirówką przez „jar” obok Bosutowa. Za 7-ką podjeżdżam pod wzgórze Hotelu Twierdza i tam skręcam w przeuroczą nową drogę rowerową na północ:

Górną Wieś próbuję ominąć boczną ścieżką, ale chyba nowe domy skasowały wjazd na ścieżkę, więc muszę wrócić na główniejszą, gdzie dalej kieruję się zgrubsza na Smardzowice. Okrutnie podoba mi się Dolina Naramki. Niepozorna, ale w słońcu urocza, z pięknym lasem i skałami tuż koło drogi:

gdy po drugiej stronie drogi spokojna dolinka z domami:

W Sanktuarium w Smardzowicach akurat skończyła się msza, więc mija mnie miliard aut, ale już za chwilę zjeżdżam z asfaltu – wjeżdżam na „Drogę Zamkową”, co najpierw lekkim spadem przez las, a potem stromizną na granicy możliwości (25% + błoto + skałki wapienne + liście głębokie na 30cm) sprowadza do Doliny Prądnika.

Dolina słodka jak zawsze, ale ja obiecałem dziś sobie omijać typowe drogi, więc natychmiast wyjeżdżam w drugie zbocze doliny:

ciemną drogą przez las:

która wyprowadza mnie znów na słoneczną wyżynę:

Jadę górą, nad Doliną Prądnika, ignoruję pokusę zjechania asfaltem pod zamek w Pieskowej Skale (przez Wąwóz Sokalec), bojąc się późniejszego wyjazdu przez wąwóz „Babie Doły” (jak się potem okazuje – niesłusznie; tam teraz jest ładna ścieżka asfaltowa). Jadę przez pola i las, gdzie zatrzymuję się na herbatę i lekki obiad:


Asfalt od Babich Dołów prowadzi między wzgórzami: pola, czasem skałki i zabawnie brzmiące nazwy na mapie („Nad przepaściami”). A słońce coraz niżej.

Zjazd do Sułoszowej i potem z powrotem na wyżynę

drogą, co według mapy miała być gruntowa, a okazała się asfaltem. I tak do Trzyciąża. Dojeżdzam do miejsca, gdzie według mapy zaczyna się Dłubnia.

Faktycznie: z jednej strony drogi jakieś bagienko, z drugiej coś już cieknie:

(później dowiedziałem się, że ze źródłem dłubni nie jest tak prosto – patrz wpis z 2024 roku)

Kilometr dalej Dłubnia jest już na tyle poważna, że napełnia dwa stawy:

Za Trzyciążem porzucam na chwilę Dolinę – niebieski szlak prowadzi przez wzgórze Parku Krajobrazowego. Ładnie tu! Tylko niestety coraz ciemniej.

A gdy już się przyzwyczajam do luksusów drogi przez lasy i wzgórza, to w dole widać wydatną dolinkę ze skałami. I tam zjeżdżam fajną ścieżką asfaltową w zapadającym zmroku. Asfalt kończy się na błotnistej drodze koło Dłubni:

ale na grubych oponach jedzie się tam nadspodziewanie dobrze.

Dolinka jest ciekawa: są skałki, jest las, ale dolinka jest bardzo szeroka, tak że sama Dłubnia wije się bardzo podobnie jak koło Raciborowic.

Ściemnia się coraz mocniej, tak że gdy za kładką nad Dłubnią szlak, wbrew mapie, odchodzi do asfaltu w Ibramowicach, to jestem całkiem zadowolony.

Droga wyprowadza pod ładny klasztor Norbertanek:

ale objeżdżam go dość pośpiesznie, łudząc się że jeszcze zdążę za światła obejrzeć Źródło Jordan w Ściborzycach.

Jedzie się fajnie i szybko (30km delikatnego zjazdu), ale do Ściborzyc już zajeżdżam pod gwiaździstym niebem. Szukam źródła, ale w końcu zadowalam się wodospadzikiem:

A potem już tylko szybka jazda wzdłuż Doliny. W Iwanowicach przypominam sobie o zapomnianym jabłku, co pomaga zebrać siły na ostatnie kilometry. 7ką podjeżdżam aż do Młodziejowic (a nie do wcześniejszej Masłomiący, co wymagałoby podjazdu pod Więcławice) i dalej Doliną Dłubni.

W Raciborowicach stwierdziłem, że bardzo nie chcę kończyć drogi ulicą Morcinka (typowa ostatnio droga powrotna do domu z pracy), więc objeżdżam (odrobinę dalej) przez Zastów.