Wiosna startuje ostro, więc trzeba w końcu coś większego przejechać zanim zrobi się całkiem zielono i gorąco.  W górach grasuje halny, ale w niedzielę ma być już spokojniej. Ale na wszelki wypadek wybieram drogę, dającą możliwość pojechania z południowo-zachodnim wiatrem: od Słowacji, przez przełęcz Krowiarki, Suchą Beskidzką do Krakowa. Jak się dostać na Słowację? Trzeba w końcu wypróbować tę nową ścieżkę rowerową z Nowego Targu (gdzie dojadę pociągiem), przez Chochołów, po starej trasie kolejowej do Trsteny. W większości prowadzi przez las, więc wiatr nie powinien być problemem. Taki miałem plan, wyszło inaczej.

Pociągi do Nowego Targu miałem do wyboru dwa: jeden dojeżdża ok. 11, drugi ok. 6:30. Cóż, trzeba wziąć ten pierwszy, choć startuje z Płaszowa 3:57. Pobudka 2:20, robienie kanapek i herbaty do termosów, po czym nocny przejazd przez miasto. Jestem nieco ponad 10 minut przed odjazdem, a tu pociągu nawet nie ma (miał na Płaszowie stać pół godziny). Opóźniony. Z Gdyni.

Na szczęście opóźnienie niewielkie. Trochę podsypiam, a świt budzi widokiem na Tatry:

Wśród brzydkich przedmieść Nowego Targu szybko znajduję ścieżkę rowerową, ale jest problem: na ścieżce pojawia się lód.
Najpierw trochę:

potem na całą szerokość ścieżki.

Lód jest absolutnie, nienegocjowalnie śliski (temperatura powietrza dodatnia, więc na wierzchu jest woda) – najpierw próbuję po nim ostrożnie jechać, potem trudniejsze fragmenty prowadzę, w końcu się poddaję – trzeba wracać na główną.

Nie lubię wracać, zwłaszcza że ścieżka przez las wygląda początkowo bardziej atrakcyjnie niż lód, przez który właśnie się przedarłem – skręcam w las:

co oczywiście było błędem: ścieżka znika, prowadzenie zamienia się w przedzieranie przez chaszcze, pod śniegiem pojawiają się kałuże, a w końcu regularnie strumyki. Gdy w końcu widzę przed sobą leśną drogą, to dzieli mnie od niej z 10 metrów regularnego rozlewiska, upstrzonego kępami traw. Na szczęście kępy zmrożone, utrzymują mnie – jestem uratowany 🙂

Tyle że po wyjechaniu z lasu mam przeciwko sobie huragan taki, że z całym porannym zapałem jadę kilkanaście km/h. A do tego drogi dość ruchliwe i proste jak drut. Ale nie ma co marudzić – po prostu ciągnę. Żegnam się z Tatrami:

i ciągnę w stronę Babiej Góry:

Pierwsze 30km, do Jabłonki, przejeżdżam w 3 godziny… Potem szczęśliwie wiatr już tak nie hamuje. Już nawet podjazd pod przełęcz Krowiarki mniej siły wysysa.

Za to od Krowiarek święto: z górki i z wiatrem! O to chodziło w tym wyjeździe!

W sam raz by nabrać ochoty na następny podjazd – w Zawoji skręcam w podjazd na Suchą. Serpentyny z widokiem na Babią:
wyprowadzają do wioski Przysłop, gdzie jest wieża widokowa (ją zostawiam sobie na inny wyjazd) oraz klasztor Karmelitów – oaza spokoju z widokami:

Potem zabawy ciąg dalszy: z górki do Stryszawy i potem z wiatrem do Suchej Beskidzkiej:


W Suchej rozglądam się za jakimś jedzeniem, ale nic nie wpada mi w oko – trudno, dociągnę na kanapkach, tym bardziej że z wiatrem jedzie się świetnie.

Za Budzowem odpędzam pokusę jechania tak z wiatrem aż do Sułkowic i znów skręcam w podjazd. I to był chyba najładniejszy fragment tego wyjazdu! Rozpogadza się, a widoki które rozpostarły się na górze to miód na serce. A zjazd tam – przepyszny.

Potem kraniec dróżek Kalwaryjskich:

odrzucona pokusa by jeszcze podjechać do Lanckorony i jadę przez Brody w dolinę Cedronu.

Najprostsza droga prowadzi dolinami Cedronu i Skawinki, ale te znam ostatnio dość dobrze, więc zamiast tego jadę główniejszą drogą na Skawinę – wzgórzami. A potem zmrok nad Wisłą – ciągle z wiatrem w plecy gnam do domu.