Pierwszy w tym roku wyjazd z kumplami w pracy: co prawda zaproponowałem trasę wymagającą, ale pomyślana była tak, by nie zamęczyć mniej wprawnego – w szczególności z możliwością zjechania do auta wcześniej, o ile kondycja nie pozwoli piłować kolejnych podjazdów. Czyli firmowym Ducatem mieliśmy jechać do Suchej Beskidzkiej i stamtąd objechać dwie pętle:

Ładna trasa, 67km, z opcją wydłużenia o Przełęcz Lipie (żeby nie jechać przez centrum Suchej) i Przełęcz Krowiarki (1000m npm jako wisienka na torcie) lub skrócenia o zjazd do Zawoi (skrótem z Przysłopia na Grzechynię i Maków).

Tyle że w końcu okazało się, że jadą tylko ludzie (ze mną 5 osób), którzy na pewno nie odpuszczą w połowie drogi, więc najpierw decyzja by zacząć nie w Suchej tylko w Kalwarii, potem by z Kalwarii wrócić do Krakowa rowerami (+50km) i dlatego pojechać do Kalwarii nie autem a pociągiem, a w końcu, po dyskusjach, by olać w ogóle transport inny niż rower i zrobić trasę nie tylko podjazdową ale i dość długą:

Startujemy z różnych stron Krakowa więc umawiamy się nad Wisłą. Zimno (+1 stopień), mgliście, wiatr w twarz:

Ale to dobrze że wiatr w twarz – zachodni wiatr przyda się wieczorem, podczas powrotu. A mgły i zimno znikają ma pierwszym podjeździe: nagle robi się +11 stopni (w południe: +14).

Ciągniemy sprawnie, ale robimy krótką przerwę – nie mogę odpuścić odwiedzenia urokliwego ogrodu klasztoru w Zebrzydowicach:



W Kalwarii na dworcu jesteśmy już w komplecie (Paweł dojeżdża z Izdebnika):

i jedziemy pod klasztor. Tam prowadzą dwie drogi: jedna z podjazdem normalnym, drugim 20% po bruku. To jest wyzwanie, a przynajmniej tak mi się wydawało – Sławek z Sebą wjechali to od niechcenia 🙂

Mocne podjazdy towarzyszą nam przez następne 70km. Przez lasy i wioski jedziemy na południe:

Na pierwszym ostrym zjeździe głupio szarżuję i zbyt szybko wchodzę w zakręt posypany luźnym żwirem. Pomaga że jadę na grubych oponach, tak że wychodzę z tej sytuacji nadspodziewanie dobrze – nie zmieściłem się w drodze, ale pobocze na styk wystarczyło by utrzymać mnie na zakręcie. Dopiero błąd przy powrocie na asfalt kosztował mnie upadek, ale to było już przy znikomej prędkości, tak że skończyło się na nerwach i drobnym otarciu.

W Stryszowie znajdujemy drogę na Zembrzyce, co oczywiście znowu oznacza ostry podjazd, na górze górskie widoki, a potem piękny zjazd.

Od Zembrzyc chwilę jedziemy główną drogą i po płaskim, tak że wszyscy z chęcią akceptują pomysł, by zamiast jechać przez centrum Suchej Beskidzkiej pojechać „zboczem” po drugiej stronie potoku. Czyli początkowo delikatnym podjazdem przez wioskę, a potem mocny, długi wyryp pod Przełęcz Lipie:


Dobrze że machnęliśmy tę przełęcz, bo po zjeździe do Stryszawy jest kilka nudnych kilometrów – łagodny podjazd przez gęstą wioskę. Ciekawiej (i stromiej) robi się dopiero pod koniec podjazdu na Przysłop.

Z przełęczy już tylko 2.5km do wielkiego ośrodka wczasowo-konferencyjnego, gdzie chcemy wyjść na wieżę widokową:

Podjazd tam to było coś. Najpierw stromy podjazd przez wioskę, ale najlepsze zostało na koniec: serpentyny pod sam ośrodek z nachyleniem 21%. Była moc!

Niestety widoki dziś nie powalają, ale i tak fajnie było na świat popatrzyć z góry:

Restauracja hotelowa wygląda całkiem zachęcająco, ale dzień już nam się pomału kończy, więc wybieramy pizzę w Makowie Podhalańskim, gdzie zjeżdżamy skrótem (z pominięciem Zawoi) przez Grzechynię. Według opisów z sieci skrót miał być szutrowy, okazał się kiepskim, ale asfaltem.

W Grzechyni wyjeżdżamy wprost na twierdzę Natankowców: klątwy na bramie, a wokoło pełno drogich aut z rejestracjami z całej Polski.

Długi zjazd sprowadza nas do centrum Makowa, gdzie pizza jest szybka i smaczna. Potem się rozdzielamy: Paweł stwierdza, że umordował się i Makowską Górę objedzie, my ciągniemy uroczymi serpentynami w górę:



To był niezwykle przyjemny podjazd (zasługa pizzy?), a zjazd po prostu przepiękny! Starannie pilnowałem żeby nie przegrzać tarcz, ale chwilami nie było to łatwe – długi i bardzo stromy, kręty zjazd. Trzeba było uważać (tym razem już nie szarżowałem :-)), ale było to bardzo przyjemne. Na pewno jeszcze kiedyś odwiedzę Makowską Górę.

W Budzowie Paweł czeka na nas od kwadransa i wspólnie zabieramy się za ostatni dziś poważny podjazd: pod Zachełmną. Podjazd długi i pod koniec ciężki, ale nagroda jest fantastyczna: najpierw widokowy zjazd do linii kolejowej i potem dalej: przez Leśnicę do Brodów praktycznie stale jest w dół.

Dzień się kończy: na tym zjeździe właśnie robi się całkiem ciemno,

tak że wjeżdżając na główną w Brodach już musimy jechać z pełnym oświetleniem. Paweł jedzie do Izdebnika, my skręcamy na Leńcze.

Wiatr w plecy popycha, tempo mamy niezłe. Jak dla mnie odrobinę za duże, ale staram się ciągnąć. Odpoczywam dopiero w Krakowie, gdzie już sam, po wałach nad Wisłą, jadę spokojnie do domu.