Ten wyjazd był zdominowany przez problem choroby. Czwartego dnia wyjazdu trafiło i mnie i syna, przy czym ja musiałem wyzdrowieć. Musiałem i to szybko, bo 39 stopni 15-latka, to nie jest coś, co można lekceważyć. Potrzebna była pomoc lekarza z francuskiego szpitala, a skończyło się na antybiotykach w Polsce.

Mimo to sporo po drodze zobaczyliśmy, a nawet coś tam na rowerze przejechaliśmy (ja:
477km, syn: 170km) – zdecydowanie nie był to czas zmarnowany, choć na pewno trochę szkoda tego co nie udało się pojechać – bo okolice piękne!

Ale po kolei: wyjazd był w 21 osób, z czego tylko 6 było „pojedyncze” – reszta to rodziny, także z bardzo małymi dziećmi (fotelik/przyczepka). Towarzyszył nam bus, który dowiózł z Polski rowery i bagaże, a potem transportował większość bagaży i sprzęt biwakowy oraz kuchenny. Noclegi pod namiotem, co drugi „na dziko”.

Jechaliśmy od Tuluzy nad Morze Śródziemne i potem przez Seweny do Lyonu:

Dzień 0: 24.06 – Genewa
Warszawiacy mają samolot do Tuluzy jutro nad ranem z Modlina – gdybyśmy chcieli nim polecieć, to musielibyśmy wyjechać pociągiem dziś wieczorem i noc spędzić w praktyce na lotnisku. To już lepiej polecieć z Krakowa, o sensownej porze – tyle że do Genewy. Przez Genewę przejeżdża bus z rowerami, więc po dniu zwiedzania zgarnie nas wieczorem, tak że noc prześpimy w busie, a niedzielę rano zaczniemy w podobnej do Warszawiaków kondycji.

Słoneczna sobota w Genewie może się podobać – w szczególności jezioro:


z wypływającym z niego zielonym Rodanem:


ale szybko robi się naprawdę upalnie. Staramy się zwiedzić ile się da, do tego miasto jest pełne imprez okołomuzycznych – wszędzie coś grają, np:


a do tego, ku uciesze Mateusza, nad jeziorem wystawione są pianina:

Łazimy po mieście, zwiedzamy, np:


ale wynalezione w sieci „atrakcje” raczej rozczarowują. W szczególności pomyłką było Muzeum Historii Naturalnej – miało być odpoczynkiem od upału, a okazało się dusznym, gorącym wnętrzem pełnym wypchanych, martwych zwierząt:



Już lepsze jest popołudnie, które spędzamy raczej w parkach


zmierzając do upatrzonego kościoła na peryferiach, gdzie o 18:00 jest „wigilia” mszy niedzielnej i do tego po angielsku.

W kościele gorąco jak w saunie, doświadczeni parafianie przychodzą z wachlarzami a nawet wiatraczkami na baterię, ale atmosfera jest doskonała: wielonarodowe grono połączone pragnieniem Boga – czyż może być piękniej?

Wieczorem upał w końcu trochę odpuszcza, a miasto zyskuje na uroku – jeszcze trochę łazimy bez celu






by w końcu dostać info od Janusza (kierowca busa), że będzie na nas czekał na stacji benzynowej na południu miasta.

Docieramy tam już mocno zdeptani tuż przed 22:00 – stację właśnie zamykają, tak że nawet z toalety nie pozwalają skorzystać. Janusz czekając na nas śpi po długiej drodze. Jak się obudzi, to my postaramy się przespać – jesteśmy tak zmordowani, że nie ma z tym żadnego problemu 🙂 Kołysze nas szum opon, grzmoty burzy i ulewa.

Janusz, doświadczony kierowca – radzi sobie z nocną jazdą doskonale. Tylko koło Lyonu trzeba mu było pomóc mapą, bo nawigacja mu oszalała, kierując na Paryż i jakieś nieistniejące drogi.

Dzień 1: 25.06 – Tuluza -> Castelnaundry
Jesteśmy na lotnisku przed czasem, Janusz znajduje spokojne miejsce (koło kilku tirów ze śpiącymi kierowcami), ale doświadczenie mu mówi, by nie rozpakowywać się wcześniej (jakby samolot się spóźniał i ktoś się przyczepił wypakowanych rowerów, to mielibyśmy sami problem z zapakowaniem się z powrotem?), tak że skręcanie naszych, zapakowanych w plandeki transportowe rowerów, musimy zrobić ze wszystkimi, a właściwie po wszystkich (nasze rowery są na dnie).

Grupa przylatuje, radosne powitanie, skręcanie rowerów i jedziemy!

Zaczynamy od ścieżki nad rzeką, by potem wjechać w centrum Tuluzy – znowu zwiedzanie miasta…


Na szczęście szybko dogadujemy się, że najbardziej teraz ciągnie nas do kawy i lodów:


Lody przepyszne, kawiarenka urocza, takie zwiedzanie miasta można polubić 🙂


Potem jeszcze trochę centrum, jakaś katedra, ogrody


zacienione aleje, zdominowane przez ścieżki rowerowe:


i docieramy nad kanał:


Tu znajdujemy wytchnienie od upału oraz spokojną i równą, choć początkowo trochę zatłoczoną, drogę za miasto:





Cień drzew pomaga bardzo, ale z upływem dnia robi się jeszcze bardziej duszno, przedburzowo. Niebo szarzeje – widać że będzie z tego deszcz. Żegnamy się z kanałem (ścieżka nad kanałem robi się mocno terenowa – przyczepka nie przejedzie) i ostatnie kilometry jedziemy według mapy wprost na camping. Pod koniec jest nieco nerwowo, bo wszyscy zmęczeni, niebo straszy burzą, a wyznaczona mapą droga okazuje się zagrodzona (przyczepka nie przejedzie) – nachodzą wątpliwości czy ten camping w ogóle istnieje?. Ale wszystko kończy się dobrze – camping jest gdzie miał być a my rozstawiamy namioty przed deszczem. Zresztą takim raczej symbolicznym.

Na campingu obok nas obozuje grupa francuskich dzieciaków – rowerzystów. Takich 10-latków, co w grupie nie potrafią mówić, a jedynie krzyczeć. Wiadomo że wiek ma swoje prawa, ale w ich towarzystwie zginąłby nawet dźwięk startującego helikoptera. Doświadczyliśmy pełnej siły ich głosików podczas wieczornej kąpieli 🙂 Jeszcze tylko makaron na kolację i lulu – oh, jak miło w końcu zasnąć po 2-dobowym, długim dniu.

Dzień 2: 26.06 – wzgórze 4 zamków oraz Carcassone

Budzimy się późno, śniadanko ze świeżymi bagietkami i w drogę. Początkowo nad kanałem:


a potem drogami, podjazd w stronę gór. Dzień gorący i duszny a chmury wyszarzają niebo:


Pierwsza dziś atrakcja to opactwo w Saint-Papoul, ale akurat mają przerwę, więc oglądamy tylko z zewnątrz:



A właściwie to nie oglądamy, tylko leniuchujemy, w końcu mamy wakcje:


tak że do Saissac docieramy ok. 14:00 i zjeżdżamy stromymi (17%) uliczkami do zamku:




Zamek jest ładny, ale pora jest obiadowa, a Mateusz już wyraźnie pada  – nie czekam na grupowy obiad (bus czeka w miasteczku, na górze), tylko rozstawiamy kocherek przy ławce koło parku. Kasza 6minut jest super!


Koło naszej ławeczki rośnie drzewko figowe! Na razie figi niedojrzałe:

Po wyjeździe z Saissac droga prowadzi pagórkami (co chwila podjazdy ~6%)


do jakiejś starej odkrywki, obecnie zagospodarowywanej wielkim polem baterii słonecznych:



Jak ogłasza tablica informacyjna: 5MW, 9.5ha, w tym 3.5ha powierzchnia paneli.

Ale ciekawszy jest widok wyłaniających się znad winorośli wież 4 zamków Katarów:


Piękny zjazd do doliny, do wioski:



i docieramy do budynku, w którym (za biletami) zaczyna się podejście pod wzgórze zamkowe.

Upał jest duszny i męczący a podejście strome, ale z góry widoki miłe. A w tle wszechobecny huk (poważnie!) cykad.





Dobrze że Piotrek przypomniał, żeby zabrać na górę bidon z wodą – bez tego byłoby krucho!

A potem długi, smakowity zjazd wzdłuż potoku:


Potem kilka km wzdłuż kanału (ten jest mniej urokliwy – trochę woniał) do centrum miasta – Carcassone:


Tak właściwie Carcassone to dwa miasta – przez „nowe” przejeżdżamy i zmierzamy do tego słynnego, na wzgórzu za rzeką:

Tak, wiem, obecny kształt Carcassone to w dużej mierze wynik działań XIX-wiecznych, ale miasto po prostu jest urokliwe. Łazimy po nim do wieczora:















Nocleg dziś na dziko, nad rzeką. W zasadzie w parku miejskim, ale 2km od mostu między miastami, w pobliżu stoją kampery. Nikt nam w nocy nie przeszkadza.

Przed nocą nabrałem wody do worka (Ortlieb 10l) – dobrze po upalnym dniu jest się przed spaniem wykąpać, choć tak. Teraz sobie myślę, że może ta wieczorna kąpiel pod workiem zawieszonym na drzewie, plus słaba kolacja (sucha bagietka z pasztetem), to mogło być tym, co przeważyło – że 3 ciężkie dni i jeszcze ta kąpiel, to mogło być dla Mateusza za dużo? Trudno powiedzieć.

Dzień 3: 27.06 Minerva

Dzisiaj jedziemy nad morze! Najpierw podjazd pod „naturalny most” w Minervie, potem zjazd do morza. Trzeba Mateuszowi trochę odsapki – niech ten podjazd w pierwszej połowie dnia pojedzie busem.

Droga prowadzi suchymi, rozpalonymi słońcem wzgórzami, wśród winnic (winogrona jeszcze bardzo niedojrzałe). Wiatr silny, głównie w twarz.







Na jedynym z postojów niespodzianka – łapie mnie sraczka. Nagła, kłopotliwa (w tym krajobrazie trudno o samotność), ale na razie wydaje się, że bez konsekwencji – bez przeszkód jedziemy dalej. W miasteczku Minerva, dosłownie 3km od celu – gwałtowny nawrót problemów żołądkowych. Jest naprawdę źle – oprócz sraczki bierze mnie na wymioty i jest mi autentycznie słabo. Opędzam się od grupy – niech jadą, ja jakoś doczłapię ten podjazd:


W końcu wyjeżdżam na przełęcz skąd widzę busa – już cieszę się na „ratunek” – tam nakarmią mnie ryżem, herbatką miętową, będzie dobrze!


Tylko łapie niepokój po spojrzeniu w wyzoomowane zdjęcie busa – dlaczego Mateusz siedzi na słońcu??

Zdecydowanie nie mam teraz serca do widoczków – fotki na zjeździe robię odruchowo:



i dojeżdżam do busa.

I tam faktycznie dziewczyny poją mnie ziółkami i stawiam ryż do gotowania, ale moje dolegliwości szybko przestają być istotne – Mateusz ma gorączkę! Ciągnie go na wymioty i kręci w żołądku – czyżby miał to samo co ja, tylko bardziej? Pożyczony termometr pokazuje 38.5 stopnia. Rozkładam mu karimatę w cieniu, daję jeść i ibuprofen na zbicie gorączki – grupa odjeżdża, a my wykorzystujemy chwilę spokoju odpoczywając pod drzewkiem. Może ta gorączka to głównie przegrzanie słońcem? Ryż pomaga na problemy żołądkowe (moje i Mateusza) a tabletka zbija gorączkę – może to tylko chwilowy problem?

Jazda busem ma tę zaletę, że omija nas deszcz. A właściwie burza po upalnym dniu.

Ale wieczorem Mateusz wygląda już całkiem nieciekawie – ma szczęście noc ma być na kulturalnym campingu, ale widzę, że raczej spędzimy ją w campingowej toalecie. Stąd impulsywna decyzja – bez względu na cenę spróbować zanocować w lepszych warunkach. Może dałoby się wynająć na jedną noc jeden z tych domków campingowych? Szef campingu stanowczo odmawia, wręcz twierdzi, że ma zakaz wynajmowania tych domków na 1 noc, ale daje się ubłagać. Strasznie jestem mu za to wdzięczny, bo ta odrobina luksusu (za 70 euro) pozwoliła zapanować nad najgorszym kryzysem.

Dzień 4: 28.06: przejażdżka busem nad morzem
Noc nerwowa – alarm w komórce co 2h, mierzenie gorączki czy nie rośnie za bardzo. I mnóstwo SMSów z szalejącą w domu z niepokoju Marzenką. Ja na wszelki wypadek nie biorę żadnych tabletek – przede wszystkim dlatego, żeby mnie nie ścięło (jak to ibuprom potrafi) – nie stać mnie na przespaną głęboko noc.

Rano daję sie Mateuszowi wyspać spokojnie, tak że nawet nie spojrzał na plażę, przy której jest nasz camping:


Ja też nie mam zbyt wiele czasu – ogarniam bałagan w domku, robię bezpieczne śniadanie (lubimy ryż), szukam apteczki. Tak! Zgubiłem apteczkę! Cholera nadała… Na wszelki wypadek przeszukuję starannie wszystkie pakunki (tak mi się wtedy wydawało, w domu, przy wypakowywaniu, znalazłem…) – nie ma 🙁

Na szczęście wokół mam mnóstwo pomocnych ludzi, tak że mam zarówno ibuprofen, jak i paracetamol (na razie na wypadek gdyby gorączka szybko rosła) i nifuroksazyd. Mateusz jest w gorszym niż ja stanie – to on dostanie nifuroksazyd na żołądek (trzeba brać przez 3 doby, 3 razy dziennie).

Dzień w busie jest leniwy – dziś grupa jedzie sobie spokojnie wybrzeżem, a my spędzamy czas na plaży. Mateusz wydaje się na tyle lepszy, że nawet stopy w morzu moczy:


Ale generalnie chodzimy sobie w okolicy. Po wczorajszych nerwach nie wydaje się to złym sposobem na spędzanie czasu. Pal licho rower – niech tylko Mateusz nie gorączkuje.




Wieczorem dojeżdżamy na camping „Les Saladelles” – wygląda nieźle, ale niestety jest już zamknięty. Recepcja do 19:00 i żadnych możliwości obejścia systemu. Trudno – trzeba szukać awaryjnej miejscówki. Tę noc spedzimy na trawniczku koło boiska za płotem campingu. Niby miejsce piękne (wąski pasek lądu, namiot z 50 metrów od morza), ale nawet tego morza nie zauważam – skupiam się na zapewnieniu Mateuszowi spokojnej nocy w namiocie – czeka w busie aż wszystko rozłożę, wtedy idzie do śpiwora i z miejsca zasypia. Ja też bym tak chciał…

Dzień 5: 29.06 – Camargue
Kolejny dzień w busie. Zaczynamy od
oceanarium – Mateusz w nastroju takim, że najchętniej by przesiedział cały dzień w busie, ale trzeba coś robić – praktycznie zmuszam go do tej rozrywki. Warto było!



Choćby dla widoku „latającego” nad głową (przejście tunelem przez środek akwarium) żółwia:

A potem przejeżdżamy do miasteczka, gdzie po obiedzie na parkingu grupa rusza przez słone rozlewiska delty Rodanu. Dwa dni lenistwa wydają się przynosić rezultat: Mateusz jest wyraźnie lepszy. A w końcu termometr pokazuje 37.0 (po paracetamolu – ibuprom zostawiam na noc). Zaczynam myśleć, czy nie dałbym rady wyszarpnąć chwili na rower. Choćby na chwilkę – najpierw wyrywam się na malutkie kółko przy plaży:



ale wracam – trzeba dopilnować pory podania nifuroksazydu.

Potem jeszcze raz upewniam się że jest OK i ruszam – lecę z wiatrem przez
Camargue:

na początek droga trudna dla węższych opon, ale dla moich – wymarzona:


nad morzem, a potem przez słone pustkowia:




Za chwilę robi się naprawdę pusto – znikają ludzie (ostatni spacerowicze z miasteczka), zostaję wśród wiatru, wody i flamingów:



Droga robi się coraz bardziej terenowa:


ale nie to jest problemem, tylko zdradliwe, słone błoto – miejsca gdzie po nim jadę wyglądają niewinnie, jakby twarda skorupa, tymczasem błoto dokładnie oblepia opony (aż do zablokowania koła pod błotnikiem) i przednią przerzutkę – muszę stawać na obieranie roweru z tej skorupy, bo np. nie mogę zmienić biegu.

Przez chwilę wydaje się, że droga się poprawi – na takim szerokim czymś nawet dwie terenówki spotkałem:


i tak by w zasadzie było, gdybym poddał się pokusie i pojechał z wiatrem do miasteczka (tak pojechał Piotrek z grupą – jego telefon nie widział dróg przez groble dalej w morze). Ale zreflektowałem się i wróciłem na drogę po groblach, wyznaczoną googlem przez Longina.

Warto było! Zupełnie samotne kilometry, drogi bardzo różne, silny wiatr, rower niesie bezproblemowo – czego więcej do szczęścia potrzeba?












Aż w końcu zobaczyłem budyneczek na docelowej plaży:


Ostatni kilometr drogi był chyba celowo trudny – wąska, piaszczysta ścieżka:


a pod koniec wręcz zarzucona głazami – pewnie nie chcą by ludzie przyjeżdżający na plażę chodzili w tą enklawę przyrody.

Dojeżdżam do plaży – o dziwo jeszcze nie ma nikogo z naszych. Właściwie jest zupełnie pusto, jeśli nie liczyć kamperów kilkaset metrów dalej



Kąpię się w morzu (pierwszy raz w tym wyjeździe)





a niedługo później pojawia się grupa – w samą porę na przedstawienie zachodu Słońca:




Wieje okrutnie, tak że ciężko się dogadać, ale telefon do Mateusza pozwala się dowiedzieć smutnej prawdy – co prawda te 2.5 godzinki było wspaniałym doświadczeniem, ale nie powinienem tego robić. Jestem wyrodnym ojcem – Mateuszowi w międzyczasie temperatura skoczyła do 39 stopni…

Gdy podjeżdża bus, to zaczynam od rozstawienia namiotu na tempo. Rozbijamy się za wydmą osłaniającą od wiatru, do tego wiążąc namiot do rowerów. Podobno „wiatr wcale nie był taki silny”, ale i tak musiałem się zwijać, żeby mi to wszystko nie odleciało. Mateusz idzie wprost do śpiwora, dostaje lek na zbicie gorączki, ja skruszony ustawiam alarm na okresowe budzenie w nocy dla kontroli sytuacji. Marzenka w domu już kota z niepokoju dostaje. Huk wiatru i morza łagodnie kołysze do snu, a ja na komórce szukam w Internecie opcji na awaryjny powrót do domu.

Nie ma lekko z tym powrotem: samolot dla 2 osób kupowany „na dziś”, to według google ok. 11 tys zł i prawie doba na lotniskach po całej Europie. Jest też autobus z Nimes do Polski – tańszy (121 euro od osoby) niż samolot, ale jedzie prawie 2 doby. Noc z gorączką w nieznanym busie to nie byłoby miłe doświadczenie – zdecydowanie lepiej byłoby dać Mateuszowi spędzać noce w wygodnym namiocie. Ale widać, że ciągnięcie Mateusza na ibupromie i paracetamolu nie wystarcza – potrzebujemy lekarza! Na mapie znajduję szpital z oddziałem ratunkowym w Arles – odwiedzimy go jutro.

Dzień 6: 30.06: Arles i Avignion

Poranek na plaży, to można polubić:



grupa wsiadła na rowery a my busem do Arles. Tam zaczynamy od szpitala – najpierw bardzo sprawna rejestracja (karta EKUZ w końcu okazała się potrzebna), potem wstępny wywiad z lekarzem (nieoceniona pomoc Justyny, płynnie mówiącej po francusku) i w końcu właściwe badanie – młody, mówiący po angielsku lekarz. Wybadał anginę, testem
RADT stwierdził że to wirusowe (nie dał antybiotyku, nawet „na wszelki wypadek”), kazał odstawić dotychczasowe leki i w zamian zapisał steryd w dużej dawce oraz maksymalne dawki paracetamolu dla panowania nad gorączką. I generalnie pocieszył że nie jest źle, tak że choć zwiedzanie Arles rozpoczęliśmy od apteki, to jednak od razu bardziej optymistyczni.

Arles ładne miasto:






o dziwo słabo eksponujące fakt, że to miasto Van Gogha. Pizza w lokalu halaal doskonała!

Potem jeszcze szybki rzut oka na zamek w Tarascon – tam spotykamy naszych jadących z dziećmi:


i jedziemy na camping.

Dzień 7: 1.07: Pont du Gant i Avignion
Mateusz na sterydzie wychodzi na prostą – teraz ja mogę chorować 🙂 Noce są coraz bardziej pełne mojego kaszlu, ale ranek jest radosny – nosi mnie. Wspołczujący Longin proponuje, bym wykorzystał chwilę ranem i zobaczył na rowerze pobliski akwedukt rzymski: Pont du Gant.

Ma rację – ta chwilka pomogła mi bardzo!



A potem busem do Avignion:








Po Avignion spotkanie z grupą na obiedzie z kochera, w fajnym miasteczku z festynem:



Po czym znowu dostaję szansę na chwilę roweru – wąwóz Ardeche:








Wspaniale się tam jechało, ale pod koniec dnia niespodzianka – moje zdrowie gwałtownie się sypnęło: pojawiły się problemy z oczami. Wcześniej były tylko delikatne ostrzeżenia (Mateuszowe krople do oczu brałem także ja), teraz oczy zaczęły mi ropieć w takim tempie, tak że dosłownie zaklejało mi powieki w kwadrans od przemywania. Przy spotkaniu z busem Ania zakropiła mi oczy, co na chwilę pomogło, ale i tak miałem ciekawe doświadczenie, gdy zjeżdżając w zapadającym zmroku jednocześnie traciłem wzrok, tak że moje widzenie bardzo przypominało poniższe zdjęcie:

Dzień 8: 2.07 – stracony podjazd 1400m
Noc na campingu, Mateusz szczęśliwie już lepszy, tak że teraz to on się mną, prawie ślepcem, opiekuje. Ibuprom wzięty na noc daje w końcu ulgę – rano, po przemyciu, oczy już się nie zaklejają.

Zostały 2 dni do lotniska, więc trzeba już z czasem się liczyć – Longin decyduje, że dziś podwózkę na podjeździe dostaną wszyscy – im więcej wyjadą, tym mniejszą. Podjazd jest w zgodnej opinii jadących wyjątkowo męczący – oprócz niezłego przewyższenia dochodzi mocny wiatr w twarz. Eh, chciałoby się spróbować, ale dziś obaj jesteśmy pasażerami busa. Jedziemy na przełęcz przy Źródłach Loary jako pierwsza grupa i zostajemy tam ze wszystkimi bagażami:


Pogoda początkowo chłodna i wietrzna (ubieramy się w prawie wszystko co mamy), zbiera się na padanie, potem wychodzi słoneczko:



tak że dłuższym leniuchowaniu w końcu kusimy się na spacer po wulkanie oraz krótki (7km) wypad na rowerach w dół – do dolinki, gdzie Loara zbiera wodę z 3 ciurkadełek i staje się już strumyczkiem:

Dowożeni busem na przełęcz mają długi zjazd, ale tam czeka ich mgła i 11 stopni:


A my odwiedzamy po drodze śliczny czarny zamek w Bouzols (prywatny, „zwiedzanie tylko we wtorki”):


a wieczorkiem, w Le Puy, kaplicę Św. Michała:


Zapada zmierzch, Janusz nie czekając na Longina sam wyszukuje supermiejscówkę na noc: łączka koło „starego mostu”.

Co prawda okolice rzeki są przyrzucone gałęziami naniesionymi przy wysokim stanie wody, ale nasze miejsce jest tuż koło drogi – rzeka musiałaby wezbrać bardzo by zagrozić namiotom. (rano przychodzi miejscowy i straszy, że niedawno rzeka wezbrała „w ciągu 3 godzin” tak, że przykryła i drogę, ale tym razem mieliśmy szczęście):



Dzień 9: 3.07 – na lotnisko

Na lotnisko jest 150km – znowu wszyscy dostaną podwózkę. Większość jedzie 60km – do końca doliny Loary, tak że bus będzie miał 3 kursy: 1x150km i 2x90km.

Pakowanie mnie przytłacza – trzeba spakować plecaki na noc i dzień w Genewie, rozkręcić i spakować rower Mateusza, a do tego Mateusz najchętniej by pospał dłużej w namiocie…


Pojechali już wszyscy co mieli jechać rowerem – wychodzi, że ostatni dzień wyjazdu także spędzę w busie 🙁

Mateusz patrząc na moją zgryzotę sam mnie namawia, żebym jednak pojechał te 60km, a Longin mówi, że będzie dla mnie miejsce w busie w ostatnim kursie na lotnisko. Niewiele myśląc wrzucam na bagażnik kurtkę i polar (pogoda jakby niepewna), do bidonów wodę i jadę!


„Zjazd” doliną jest zaskakująco mocno podjazdowy, ale jak dla mnie, po dniu pauzowania, to czysta przyjemność 🙂

Grupę doganiam na 20km – w miasteczku przy kawce. Co daje nadzieję, że 60km to może być dla mnie dziś trochę mało – zaczynam myśleć o przejechaniu całości. Kupuję kanapkę (ogromna, na bagietce – dała siłę na pedałowanie), wodę butelkową i jadę w lepszym niż grupa tempie.


A przynajmniej tak mi się wydawało – na 55km dogonili mnie Piotrek z Kaśką.
Jest tuż po 14:00, a na tę godzinę umawiali się z busem – pognali więc, żeby „przytrzymać Janusza”. W każdym razie fajnie było niespodziewanie usłyszeć głos Piotrka koło siebie 🙂

Jadę do punktu zbiórki przez malowniczy przełom Loary:


ale nawet nie myślę zostawać, zresztą nie ma dla mnie miejsca w busie na nalbliższy kurs – jadę dalej.

W kość daje Saint Etienne – miasto na wzgórzach, z długimi podjazdami 11%:


Potem jest długa prosta droga przez przedmieścia:


gdzie mam dziwne wrażenie – jakbym był na polskim Śląsku. Może to kwestia ludzi (jadąc sam zawsze jest się nieco „bliżej” miejscowych), a może krajobrazu, w każdym razie wkrótce mam potwierdzenie tego wrażenia w postaci tablicy o mieście partnerskim Pyskowice, a za chwilę pojawia się charakterystyczna wieża windy górniczej (działająca).

Zbliżając się do Lyonu trafiam na dolinę rzeki Gier:


czyli malowniczą drogę, upodobaną przez kolarzy szosowych.

I w końcu Rodan:


za którym zostało mi już tylko 30km do lotniska. Przez upalne wioski-przedmieścia Lyonu, drogami bez cienia, na resztkach sił. Było fajnie 🙂


Po pożegnaniu z odlatującymi do Warszawy pakujemy się do busa i jedziemy do Viry – miasteczka pod Genewą, gdzie mamy rezerwację pokoju w hotelu „F1”. Tam chwila strachu, bo recepcja już dawno zamknięta, ale po chwili (Janusz na wszelki wypadek na nas czekał) odnajdujemy recepcję automatyczną – wystarczy wpisać numer rezerwacji z booking.com, zapłacić kartą i voila: dostajemy wydruk z numerem pokoju i kodem.

Pokój zaskakująco miły – mały ale czysty. Łazienki na korytarzu, ale również czyste (same się myją, po każdym użyciu) – noc tutaj była prawdziwym odpoczynkiem. A rano za grosze (3.5euro od osoby) jemy pyszne śniadanie.

W miasteczku łapiemy busa do Genewy (automat biletowy wyłącznie na monety – zużywamy dokładnie wszystko co mamy). Na granicy Szwajcarskiej bus jest przeszukiwany przez uzbrojony patrol z psem niuchającym – dwóch pasażerów (nie my) musi wyjść na dokładniejszą kontrolę. W Genewie znowu mamy sporo czasu do stracenia – zużywamy go na spokojny spacer po mieście (bardzo starannie szukamy cienia), obiad u Turka i odwiedziny w nadętym muzem kiczu, czyli zegarków firmy Patek.

W końcu samolot i wieczorkiem jesteśmy w domu. Polscy lekarze (+badania lab) wkrótce wyprowadzają nas z choroby (antybiotyk był niezbędny), a od znajomych słyszymy, że taka angina jak nas złapała, była w Krakowie dość popularna.