Umówiłem się ze znajomymi w sobotę na wjechanie przełęczy Salmopol. Cała sobota i kilka godzin w aucie żeby pojechac 8km podjazdu? To trzeba czymś uzupełnić! Część towarzystwa rozwiązała to tak, że przyjechali pociągiem, a wrócili na Śląsk rowerami (w sumie 120km), ja stwierdziłem, że ciekawi mnie, jak się będę czuł na długich podjazdach po wykonaniu dzień wcześniej solidnej drogi. I z obciążeniem sprzętem niezbędnym do spędzenia nocy pod namiotem (9kg bagażu + 1kg sakw + 1.5kg zapięcia + woda).

Ile to będzie solidnie? Do tej pory mój rekord na grubych oponach to
220km i byłem zrąbany – trzeba wziąć nieco mniej. Zaplanowana bez ekscesów droga z Krakowa wzdłuż Wisły do Oświęcimia i potem do Wisły to miało być 166km – brzmiało rozsądnie. Wyszło ponad 200km:

Poranek szary i chłodny, ale nie przeszkadzało to wcale po upale dzień wcześniej:



Potem zapowiadany na ICMie deszcz – szybka, intensywna ulewa, którą przyjemnie przeczekuję pod wiatą przystanku, pijąc herbatkę z kochera. Gdy ruszam, to przez chwilę zwodzi mnie mżawka o różnej intensywności, a w końcu, koło lasu w Kamieniu, dopada mnie stała, mocna lejba. Wtedy pojawił się impuls, by skręcić w las – droga chwilami piaszczysta, ale mokry las wspaniały!
Warto ulegać impulsom.

To chyba ten las dał mi siłę, by cieszyć się z tej ulewy prawie do jej końca – ponad 4 godziny.

Bo obiektywnie rzecz biorąc nie było łatwo: ulewa, silny wiatr w twarz, woda z opony lejąca się do oczu (musiałem założyć przeźroczyste okulary, których nie nadążałem wycierać – świat widziałem jak przez mętną szybę), gliniaste fragmenty
WTR w budowie zalepiające rower i mnie rzadkim błotem:



I tak do Oświęcimia (gdzie zjeżdżam do pierwszego miejsca gdzie dają jeść).

Z drugiej strony nie mogę narzekać, gdyż byłem naprawdę dobrze przygotowany na deszcz: rzeczy bezpiecznie zapakowane, na grzbiecie perfekcyjnie oddychająca kurtka przeciwdeszczowa, na nogach skarpetki neoprenowe – było mi wygodnie i ciepło, a przy tym nie pociłem się pod rzeczami. W końcu znalazłem ideał 🙂

Gdy wyjeżdżam z zajazdu (całkiem dobre jedzonko!), to pada jeszcze dosłownie przez kwadrans i w końcu deszcz miesza się ze słońcem:


Wow! Jak ja lubię błękit nieba!

A potem było już coraz ładniej – spokojnymi drogami przez pagórki jechałem sobie na południowy zachód (zjechałem z WTR – uznałem że po deszczu nie mam co się męczyć na gruntowych drogach koło stawów w Brzeszczu).


W Czechowicach-Dziedzicach skorzystałem z węża w myjni na stacji benzynowej i umyłem ubłocony rower i sakwy, po czym przejechałem uroczymi opłotkami miasta, kierowany ścieżkami rowerowymi na mapie:

Na zaporę Jeziora Goczałkowickiego:



Na zaporze decyzja by okrążyć jezioro, tak by złapać jeszcze kilka widoków.

Co prawda mało co nie utknąłem na dobre w remontowanej drodze (ciekawa, ale trudna do ominięcia maszyna, mieląca podłoże i chyba mieszająca je z betonem), ale zdecydowanie warto było pojechać drogą na północ od jeziora: słońce, przestrzenie, miłe pagórki i dalekie widoki. I pyszna drożdżówka w przydrożnym sklepiku.

Gdy dojeżdżam do Strumienia, to kusi mnie tabliczka kierująca na „fontannę solną” – oczywiście daję się skusić:




a potem jadę bocznymi drogami na południe. Ślicznie tu jest, zwłaszcza o tej porze dnia:




A potem Skoczów, przez który udaje mi się przejechać unikając głównej drogi. I w końcu zmrok w Ustroniu.

W turystycznym centrum Ustronia znajduję pizzernię – to dobry czas na kolację i przygotowanie się na ostatnie 15km, już po ciemku. Do campingu w Wiśle.


Noc pod namiotem doskonała – tuż obok szumi wodospadzik na Wiśle, nowy namiot (1.2kg!) sprawdził się wybornie, camping bardzo miły i wygodny. A rano piękna pogoda:



Na mapie wyszukuję odległy o 500m sklep – śniadanie mam pyszne, ze świeżymi bułeczkami:

Po czym leniwie się zbieram, tak że przed 9:00 jestem gotowy do drogi. A spotkanie z grupą jest 2km dalej o 11:00 – coś trzeba robić.

Tuż za Wisłą kamienista droga prowadzi do ulicy Spacerowej – wykonuję więc miły spacer na rowerze. 18%! Co na to moje nogi po wczorajszym dniu? Zadziwiająco niewiele.

Dzięki stromemu podjazdowi szybko pojawiają się widoki:



po czym zjeżdżam (co za strata! :-)) do głównej drogi, którą wyjeżdżam na Kubalonkę.

Główna droga oznacza, że chwilami robi się tłoczno od aut, a powietrze chwilami robi się niebieskie od spalin, ale idzie wytrzymać – przez większość czasu jest OK. Z Kubalonki mam prosty zjazd do miejsca zbiórki, a czasu jeszcze trochę zostało – jadę dalej w stronę schroniska pod Baranią Górą.




Nie stać mnie czasowo na herbatkę w schronisku – jeśli nie chcę się spóźnić na spotkanie z grupą, to muszę zrobić w tył zwrot. I robię go, o bodajże 300m od schroniska. A co? Nikt mi nie zarzuci, że na siłę coś „zaliczam” 🙂

Zdjazd do Wisły bardzo smakowity – na parkingu pod skocznią jestem na czas – oczywiście niepotrzebnie, czekamy na wszystkich w sumie jeszcze godzinę. Potem uroczyste fotki do fejsa, podjazd na Salmopol i tam obiad z rozmową o wspólnym wyjeździe do Rumunii za tydzień.




Jest samo południe, słońce grzeje mocno – ten podjazd już czuję. Czyli test pozwolił mi wyznaczyć jakieś granice wydolności – to dobrze 🙂

Gorzej wypada test dla roweru – coraz głośniej hałasuje łańcuch na niskich biegach. Początkowo mogę unikać problemu omijając niektóre biegi (tak wyjeżdżałem Salmopol, co nie ułatwiało podjazdu), ale na podjeździe pod Górę Żar już muszę akceptować stały harkot. Nic nie próbuję regulować – wytrzymam jakoś do końca dnia (w Krakowie okazało się że słusznie – to pojawiły się luzy na suporcie, a w ogóle napęd doszedł do końca swych dni: 9.3 tys km, w tym dużo trudnych podjazdów, to nie jest zły wynik – dobrze że zrobiłem taki teścik, tak że zdążę przed Rumunią zmienić napęd i suport).

A właśnie, Góra Żar – to już nie było rozsądne. Na Salmopolu trochę się zasiedzieliśmy, a pociąg jest w zasadzie jeden – jak się na niego spóźnię, to przyjdzie jechać z Kęt do Krakowa rowerem. Co byłoby już nieco ciężkie, bo czuję zakumulowane zmęczenie. Ale gdy jadąc nad jeziorem zobaczyłem glajdy startujące z Żaru, to poczułem że po prostu MUSZĘ tam wjechać:


Wyliczyłem starannie limit czasu podjazdu, tak by z 30minutową rezerwą zdążyć do Kęt i jadę pod górę.

Podjazd 8-12% i patelnia: ostre słońce bez grama cienia. I hurkot łańcucha. I zmęczenie. Ale nie odpuszczę!

Wyliczony „bezpieczny” czas się kończy – liczę jeszcze raz: stać mnie na dodatkowy kwadrans. Ciągnę bez odpoczynków, chcę zdążyć, chcę tam wjechać. Kwadrans się kończy, ale została już ostatnia prosta – wchodzę na rezerwę jeszcze kilka minut i w końcu jest szczyt. Olewam atrakcje na szczycie – trochę dlatego, że wiem co tam zastanę (tam wyjeżdżają wagoniki kolejki – na pewno jest tam tłum), a także dlatego, że i tak nie mam z godziny czasu potrzebnej na napatrzenie się na glajdziarzy. W tył zwrot i wspaniały, chłodzący po podjeździe, długi zjazd.

Zostało jeszcze 20 km pod wiatr i niebezpiecznie mało czasu. Ciągnę jak mogę i dostaję nagrodę za starania: w Porąbce wyprzedza mnie kolarz. Duży chłop i nieźle ciągnie pod wiatr – w jego cieniu aerodynamicznym jedzie się wspaniale. Krótki wysiłek by go nie zgubić i potem już tylko relaks, a przy tym imponująco wysoka prędkość. I tak do centrum Kęt – głośno dziękuję mu za „podwózkę” i w chwilę później jestem na dworcu. Ze sporym zapasem czasu.

Na dworcu w Płaszowie wiem, że udało mi się osiągnąć granicę moich możliwości – żeby dojechać do domu, muszę tę granicę przekroczyć. Ciekawe uczucie, ale daję radę i pod koniec, na wałach wiślanych było całkiem miło.

W ogóle fajnie tak się solidnie zmęczyć w ładnych okolicach. No i test był solidny – i lekkiego sprzętu biwakowego i roweru i kondycji – po solidnych 200km w piątek, w sobotę zrobiłem podjazdów 1800m, czyli 1300m licząc tylko w dużych podjazdach – to porównywalne z 1600m podjazdu w Fogarszach, w Rumunii. Jestem gotowy 🙂


I jeszcze ciekawostka:
tak wyglądała Wisła w niedzielę – oberwanie chmury zalało drogi (nawet do 1m), poddtopiło, połamało i w ogóle znacząco odmieniło krajobraz, tak miły w sobotę.