Jadąc przez rumuńskie wioski odebrałem telefon od Michała, który namawiał na wspólny 5-dniowy wyjazd: wokół Tatr, potem Spisz i Gorce. Spokojnie i z wygodami: noclegi na kwaterach rezerwowanych przez booking.com. Tyle urlopu to już nie miałem, ale 3 dni (weekend + poniedziałek) było w zasięgu, a możliwość spotkania się ze znajomymi z Longinad była atrakcją samą w sobie. Poza tym chciałem spróbować odmiennego niż wcześniej stylu na tej trasie – wcześniej objechałem ją w jeden dzień.

Ostatecznie jedziemy w czwórkę: Michał z dorosłym synem Tomkiem i Kaśką. Kaśka jedzie nocnym pociągiem z Elbląga, Michał z Tomkiem spod Warszawy, ja dojeżdżam do nich autem pod dworzec w Nowym Targu. Jest piękny poranek – pogoda udała się nam idealnie. Jedziemy asfaltową ścieżką „szlaku wokół Tatr„.


Na ścieżkę od dworca PKP wjechać trudno – jak się w końcu okazało dlatego, że ktoś zamknął bramę w płocie, tak że trzeba albo cofnąć się do skrzyżowania z Zakopianką, albo na ścieżkę wjechać nieco dalej – na pierwszym wjeździe za dworcem. Ciekawe komu przeszkadzało.

Najpierw przez las, potem równolegle do drogi na Czarny Dunajec – bez rewelacji. Za to za granicą niespodzianka: droga samochodowa idzie dołem, przez wioski i jest taka sobie, a ścieżka – przepięknym zboczem doliny:

Miejscami jest nieco barierkozy:

ale równoważą to urocze mostki:

a jedzie się tak miło, że przegapiamy planowany zjazd na Oravice i jedziemy wprost na Trestenę:

Tam w miłej pizzerni kawka i pierwsza na tym wyjeździe czapowana Kofola.

Potem kilka km główniejszą drogą, ale nie było to wcale dokuczliwe, a dzięki objechaniu dolinami na około nie musimy podjeżdżać przełęczy Borek, co zwiększyło szansę na namówienie towarzystwa na podjazd pod Tatliakovą Chatę (oni są po nocy w pociągu – mają prawo nie tryskać energią).

Zresztą większość drogi jest po prostu bardzo miła – pusta, odpoczynkowa i widokowa:

W Habovce obiad, znajdujemy naszą kwaterę i bez sakw jedziemy podjazd pod Rohacze:



Podjazd nie robi wrażenia na towarzystwie – wjeżdżamy go szybko, jak dla mnie nieco za szybko 🙂

Jeszcze tylko wieczorna wycieczka do pobliskiego barku z piwkiem i niezłym jedzeniem.


Niedzielę zaczynam od mszy w pobliskim kościele, po czym jedziemy na Przełęcz Kwaczańską.



W związku z leniwym tempem wycieczki mamy czas na wszystko, więc spełniam dawne marzenie, by nie tylko cieszyć się  podjazdem na Przełęcz, ale także zobaczyć Dolinę Kwaczańską, co to ją z drogi widać w dole – po zjeździe z Przełęczy odbijamy na Kwaczany. W wiosce przez głośniki na słupach przy drodze leci wpadające w ucho Kollarovci – wrażenie jest przedziwne, tak jechać przez pustą wioskę wypełnioną skoczną muzyką).



Do najwyższego punktu drogi rowerów już nie wypychamy, tylko wchodzimy bez obciążenia, ale niewątpliwie Dolina Kwaczańska jest do przebycia rowerem.

A potem nad Marę i w stronę Mikulasza:


Mikulasz bardzo zyskał dzięki ścieżce rowerowej nad Vagiem – zamiast przebijać się przez miasto nieprzyjemną główna drogą, po przejechaniu centrum (niezły obiad) zaraz zjeżdżamy nad rzekę – na ścieżkę, co wyprowadza na główną drogę już za miastem.

Przy wyjeździe z Mikulasza rozdzielamy się – mnie okrutnie kusi widoczna na wprost ścieżki droga na Dolinę Żarską, a reszta grupy woli skończyć dzień wcześniej. Tomek skarży się że coś go bierze i nie ma siły ryzykować późnego końca dnia. Rozumiem go, ale dolina ciągnie:

Najpierw w miarę delikatny podjazd przez łąki i wioski – nawet nie wiem kiedy wysokości nabrałem i w końcu właściwy wylot doliny. Najpierw lokalna atrakcja: stara kopalnia. Już za późno na zwiedzanie, więc tylko oglądam z zewnątrz:



A potem podjazd w pomału szarzejącym wieczorze:



Gdy podjeżdżam do schroniska na końcu doliny, to w oknach palą się już światła:

A w środku jest przemiły nastrój:

Aż nie chce się odchodzić – mógłbym tu jeszcze długo przy kominku sączyć piwko/kofolę i opychać się pysznym makowcem z wiśniami. Ale nie ma co żałować – przede mną obłędalny zjazd. Pożegnany przez Shreka:

zmykam w dół – wobec nadchodzącego zmroku czas już jest najwyższy.

U wylotu doliny czas na decyzję – albo wracam (szybki zjazd asfaltem) do Mikulasza i stamtąd główną do Prybyliny, albo spróbuję trawersującego zbocze szlaku rowerowego. Według mapy tylko kilka km ma być bez asfaltu – decyduję się zaryzykować.

Początkowo jest bardzo optymistycznie: po końcu asfaltu przez pewien czas mam szeroką, wygodną leśną drogę. Potem wjeżdżam w stary wiatrołom i robi się mniej wygodnie:

Trochę jadę, potem już w większości prowadzę (na rowerze mam sakwy – nie zaszaleję), trochę rower noszę, a w miejscu, gdzie trzeba było przekroczyć kilkumetrową skałkę:

miałem poważne wątpliwości czy w ogóle dam radę (dałem, nawet obyło się bez odpinania sakw).

A potem się skończyło – wjechałem w młodszy wiatrołom, świeżo oporządzony przez leśników – ścieżka zniknęła całkiem pod grubym dywanem z drobnych gałązek – czekało mnie długie niesienie roweru w miejscu, gdzie i bez roweru ciężko przejść. W zapadającym zmroku – bez szans.

Na mapie wypatrzyłem kilkaset metrów niżej drogę leśną łączącą się za około kilometr z asfaltem schodzącym w doliny. W resztkach dziennego światła wypatrzyłem, że faktycznie coś tam jest, więc zszedłem tam stromą ścieżką. Droga okazała się błotnista i głęboko rozorana przez sprzęt leśników, ale w świetle mocnej latarki jakoś przedarłem się przez ten kilometr i już w kompletnej ciemności docieram do twardej drogi. Obie lampy na pełną moc i lecę w dół. Jeszcze tylko dwa podjazdy i docieram do głównej.

Główna droga po ciemku robi lepsze wrażenie niż za dnia, poza tym po dzisiejszych podjazdach zupełnie nie zauważam jej marudnego, 2% podjazdu. W chwili gdy wjeżdżam do miasteczka, słyszę wołanie Michała – okazało się że właśnie wracają z piwiarni na kwaterę i szczęśliwie mnie wypatrzył. Wracają ze mną do piwiarni i mimo późnej pory dostajemy ostatnie piwko: smakuje wybornie!

Kwatera to apartament na tuzin osób – mamy w nim aż do przesady dużo miejsca i wszelkie wygody. Ale tak naprawdę ważne są rzeczy najprostsze: gorący prysznic i  wygodne łózko – trochę się dziś zmordowałem.


Tomka jednak ewidentnie coś złapało – da radę jechać, gorączki nie ma, ale gardło boli i humor nie ten. Zaczynamy dzień od widoku na Krywań:



Docieramy wspólnie do Strbskiego Plesa, gdzie Tomek zostaje odpocząć, podczas gdy ja z Michałem i Kaśką jedziemy kolejnym podjazdem w tarzańską dolinę – do Popradzkiego Plesa:



Tak, to był mocny podjazd! Nawet na Kaśce i Michale niektóre fragmenty zrobiły wrażenie. Ale i tak wjechali całość bez chwili odpoczynku 🙂


Przed zjazdem puszczamy SMSa do Tomka żeby on też się zbierał – chwilę później spotykamy się na dole, koło stacji kolejki.

Odpoczynek Tomkowi nic nie pomógł – wręcz przeciwnie, z czasem niedyspozycja rozwinęła się. W Smokovcu idziemy na obiad, ale to też nic nie pomaga, podobnie łykanie paracetamolu. A przed nami jeszcze kilka podjazdów – niby mniejszych niż przed południem, ale choremu wystarczą i takie dla zgaszenia humoru. W końcu Tomek robi coś naprawdę głupiego: zeskakuje z roweru na środku skrzyżowania i staje w poprzek drogi przed ciężarówką wiozącą jakieś kamienie. Taktyka o dziwo okazuje się skuteczna – ciężarówka jedzie w we właściwą stronę (do Lendaka), w szczególności wjedzie dwa z pozostałych dziś trzech podjazdów, a kierowca godzi się na zabranie chorego z rowerem. Rower ląduje na pace a Tomek w szoferce. Stanowczo twierdzi, że da sobie sam radę. I faktycznie dał radę – z Lendaka przejechał (po równym) do Słowiańskiej Wsi, gdzie złapał busa, który zawiózł go na zarezerwowaną wcześniej kwaterę w Spiskiej Starej Wsi. (Noc niestety na chorobę nie pomogła – następnego dnia pojechał do domu pociągiem z Nowego Targu).

Resztę drogi wokół Tatr jedziemy już w trójkę,


a wkrótce jadę już tylko ja sam – Michał z Kaśką w Tatrzańskiej Kotlinie odbijają na Spisz, na kwaterę, do Tomka.

Początkowo wydawało mi się, że mam jeszcze sporo czasu, ale podjazd do Źdiaru dał w kość.




Gdy w końcu wyjeżdżam na przełęcz, to już nie myślę o wymarzonej drodze przez Łapszankę, tylko jadę jak najprościej do Nowego Targu do auta.

Decyzja słuszna – dojeżdżam po zmroku. Przyjemnie nasycony drogą, podjazdami, miłym towarzystwem. Jeszcze godzinka za kierownicą auta i domek.