Święta w tym roku to był prawdziwy maraton: najpierw 3 dni z rodzinką, a potem jeszcze jazda na wesele kumpeli żony. To oczywiście wszystko fajne, ale potrzebowałem odreagować. Jak? Oczywiście na rowerze! Dzień urlopu pozwolił nie ograniczać się przesadnie: wymyśliłem „pielgrzymkę” do Gidli:


Okolicę poznałem z ładnej strony, gdy wracając znad morza skręciłem z autostrady uciekając przed sennością za kierownicą. Z Krakowa to tylko 130km, a w pobliżu jest kilka miast ze stacjami kolejowymi – dzień jest krótki, ale czasu starczy spokojnie na taką wycieczkę.

Dzień zaczyna się szaro, jest umiarkowanie wietrznie, temperatura w miarę (6 stopni, na łąkach pasą się krowy, a Wilkowie – lamy), ale dzień wcześniej przy podobnej temperaturze przyglebiłem (niegroźnie) na oblodzonym asfalcie, więc trzeba uważać. W szczególności muszę dziś zrezygnować z frajdy na zjazdach – lód może pojawić się znienacka, a lepiej nie glebić przy dużych prędkościach 🙁

Ruszam tuż po świcie, czyli teraz – o 8 rano:

Do Miechowa w miarę typowo, tylko końcówkę trasy Słomniki-Miechów jadę główną – ruch duży, ale widoki z drogi są tu ładniejsze niż z bocznego wariantu.

Odwiedzam bazylikę Grobu Pańskiego:

i jadę łagodnymi pagórkami na północny zachód. Okolice „kapuścianej stolicy Polski” są raczej monotonne, a szare chmury na niebie powodują, że cały dzień mam wrażenie zapadającego zmroku. Ale akurat dziś mi się to podoba – w końcu odreagowuję świąteczny nadmiar wrażeń 🙂


Kilometry kręcą się same, o upływie czasu przypomina dopiero głód – na 95 kilometrze mam Lelów, z nieco dziwną ale miłą knajpą regionalną:

Zamawiam czulent – drugą potrawę z listy lokalnych specjałów. Lepszy niż poznany tu wcześniej czulim i zdecydowanie pasujący do chłodnego, grudniowego dnia:

Do Gidli jeszcze ok 40km, coraz większymi pustkowiami:

Dzień pomału się kończy, ale udaje mi się zdążyć przed zachodem słońca:

Bazylika piękna, nastrojowa:


gdy z niej wychodzę, jest już ciemnawo:

a po chwili w spożywczaku oraz dłuższym planowaniu dalszej drogi – zupełnie ciemno.

Planowaniu? Zupełnie nie wiem jak chcę jechać. Nie chce mi się jechać pociągiem z Radomska czy Częstochowy – ponad 3 godziny z przesiadką w Katowicach. Dzień był taki miły, a dworce to zepsują. Mogę jechać na wschód: do Włoszczowej, Koniecpola lub choćby Jędrzejowa – na rowerze dalej, ale pociągiem dużo krócej. A może pojechać rowerem jeszcze dalej – do Miechowa? A w zasadzie co mnie powstrzymuje przed powrotem 130km do samego domu?? Gdy tak „planuję”, zagaduje do mnie miły pan i ten oprócz poleceniu mnie aniołom stróżom („będą miały dziś co robić”) powiedział, że jak już dojadę do Pilicy, to stamtąd już tylko chwila do Wolbromia, a stamtąd to już za chwilę Kraków. I tak też zrobiłem 🙂

A właściwie decyzję odłożyłem do Lelowa – znów wstąpiłem do mojej knajpy, gdzie na kolacji (tym razem wziąłem „gęsi pipek”), miałem zdecydować czy jadę na pociąg 21:33 z Koniecpola, czy też jadę do domu przez Pilicę i Wolbrom. Jak dotąd noc była taka ładna, że po rozmowie z Żoną (uprzedziłem że będę w domu po północy), zdecydowałem się na Pilicę:

Już przed Pilicą robi się mocno pagórkowato. Czyli są podjazdy, tyle że bez radochy ze zjazdów. Bo temperatura spada w okolice zera, pojawia się szron, a drogi jakby nieco się szklą – zjeżdżam ostrożnie, bez gwałtownych manewrów, uważam na zakrętach, hamuję stale a delikatnie. W takich warunkach atakująca para psów zapewnia sporo intensywnych emocji – jeśli musiałbym przed takim hamować czy choćby omijać, to upadek gwarantowany. Na szczęście kończy się na emocjach.

A tak w ogóle to robi się moja ulubiona pora na rower – drogi zupełnie puste, cisza, spokój, mogę tak jechać całą noc… Sytuacja zmienia się gdy dojeżdzam do Skały:

gdzie pogryzam ostatnią kanapkę, dopijam resztę ciepłej herbaty z termosu i szykuję się na szybką jazdę. Bo pojawia się intensywny  deszcz, a moje ubrania mają ograniczoną wodoodporność – jeśli nie będę się sprawnie ruszać, to zmarznę i przypłacę ten wyjazd chorobą – bez sensu…

Najpierw 9km zjazdu. Jest 0 stopni, ale deszcz na tyle mocny, że nigdzie nie powstaje lód – może nie tak szybko jak bym chciał, ale jadę sprawnie do doliny Dłubni. Gdzie deszcz zamienia się w śnieg. Mam na to tylko jedną odpowiedź – jechać szybciej, tak by ciepłem mięśni dosuszyć zmoknięte spodnie (o górę się nie martwię – kurtka jeszcze dobrze trzyma). Nawet się udało, co wkrótce się bardzo przydało – w Młodziejowicach śnieg zaczyna padać naprawdę intensywnie. Śnieżyca rozświetlona światłem moich lampek robi piękne wrażenie:


ale ja skupiam się na ciągnięciu do przodu, do domu.

A w domu długa gorąca kąpiel i zadowolenie z miło spędzonego dnia. Bo naprawdę piękny był!


Jakby to kogoś interesowało, to poniżej mój „ekwipunek” na taki grudniowy wyjazd:

  • bagażnik, a na nim „miejska” torba 17 litrów – sporo mniejsza od sakwy, ale na 1dniowy wyjazd z nadmiarem pojemna
  • spodnie trekkingowe, delikatnie ocieplane
  • na górę w sumie 5 warstw (1: koszulka, 2: najcienszy polar, 3: polar rowerowy, z przodu nieprzewiewny, 4: kurtka Vezuvio – nieprzemakalna a z rewelacyjną oddychalnością, 5: „awaryjna” lekka kurtka 100g z Decathlonu), z czego w dzien  jechałem w 3 warstwach, a w nocy w 4 (warstwa 5, tj. awaryjna kurtka, została w torbie, ale przydałaby się gdyby śnieżyca zaczęła się wcześniej)
  • buty lekkie + ciepłe skarpetki, na ostatnich 90km uzupełnione skarpetkami neoprenowymi
  • kominiarka pod kask, w nocy dopełniona kapturem z kurtki Vezuvio, w torbie dodatkowa czapka (nie przydała się)
  • rękawiczki Shimano 3-palczaste, o numer za duże, tak że pod nimi noszę docieplenie – dziś były to rękawiczki średnio ciepłe polarowe, w torbie dodatkowo bardzo cienkie polarowe – do użycia albo zamiast średnio ciepłych (gdyby było za ciepło) lub jako 3 warstwa (gdyby było bardzo zimno; mało brakowało a by się przydały)
  • w torbie termos 1l, na ramie termos 0,4l (używany także do kupowanych po drodze soków – w bidonie błyskawicznie by się nieprzyjemnie wychłodził, a termos pozwalał pić sok w temperaturze „pokojowej”); 2 kanapki
  • „miejska” lampa przednia na 4 akumulatory (18650) – w trybie 400lm świeciła całą noc i nie wydawało się żeby chciała przestać
  • „wyprawowa” lampa przednia 1100lm na 1 akumulator (+2 akumulatory w zapasie): włączana na zjazdach i w bardziej kłopotliwych sytuacjach, zużyte 2 akumulatory
  • powerbank a w nim 2 kolejne akumulatory (w razie potrzeby też mogły pójść do latarki); w zasadzie powerbank nie był potrzebny, ale że jest niewiele większy niż same akumulatory, to wziąłem go dla spokoju
  • tylnia lampa długodystansowa (światło ciągłe, spełnia wymogi przepisów, 2 duże paluszki starczają na wiele nocy jazdy)
  • walle 18lm (silne błyskadełko) + zapas
  • okulary ochronne przezroczyste – niezastąpione na deszcz czy choćby silny wiatr
  • maska na twarz (nie przydała się)
  • „szelki” odblaskowe
  • komórka zamontowana na mostku w szczelnym pokrowcu (Topeak) – używana jako mapa (LocusPro), tracker, aparat do zdjęć i karta płatnicza
  • narzędzia, dętka, itp (jak zawsze)