Dwa lata temu byłem w Rumunii i strasznie mi się tam podobało. Chciałbym to powtórzyć, albo raczej – spróbować innych górskich tras w tym pięknym kraju. I dlatego gdy w środku zimy na fejsie zobaczyłem ogłoszenie, że zbiera się ekipa na przejazd Drogą Transfogaraską, niewiele myśląc wszedłem w to.

Główny organizator, Rafał, był z Tarnowskich Gór i wpadł na pomysł wyjazdu jako popularyzację Stowarzyszenia Trasy Rowerowe, którego jest prezesem. W szczycie było bodajże 14 chętnych, ale ostatecznie pojechaliśmy w dziewięciu: 4 z Tarnowskich Gór, 3 z innych śląskich miast, 1 spod Lublina i ja z Krakowa. Ośmiu na rowerach i jeden doświadczony turysta i rowerzysta, który tym razem był bez roweru, by przejechać góry jako kierowca. I jeszcze pies: pasterska, przemiła i bardzo cierpliwa suczka, którą Rafał woził w przyczepce.

W grudniu spotkaliśmy się w knajpie na pogaduchy, w wakacje były jeszcze dwa wyjazdy „treningowe” (byłem na drugim – pod Salmopol), ale tak naprawdę poznaliśmy się dopiero w wynajętym busie, którym pojechaliśmy do Rumunii. Towarzystwo super – bardzo różni, w różnym wieku i z różnym doświadczeniem rowerowym, ale wszyscy ze sporą zajawką i otwarci na przygodę.


Wyjazd do Rumunii w sobotę bardzo wcześnie rano – zastanawiam się co lepsze: zostawić auto na tydzień w Tarnowskich Górach czy też raczej znaleźć pociąg, co mnie przywiezie do Tarnowskich Gór w nocy. Ale Rafał mnie gasi – rano w sobotę koniecznie chce mieć wszystko spakowane, więc nie ma zmiłuj: muszę być na miejscu dzień wcześniej o 17. Trudno, skoro muszę brać dzień urlopu ekstra, to postaram się go dobrze wykorzystać – przyjadę do Tarnowskich Gór rowerem:

Nie najkrótszą drogą (bo tam strasznie dużo aut), ale tak, by było miło: Doliną Dłubni, potem Pustynia Błędowska i w miarę bocznymi drogami przez Śląsk.

Było przyjemnie, choć najintensywniejsze wspomnienie zapewniły mi Ząbkowice: ktoś próbował mnie zabić. Wymusił pierwszeństwo wyskakując autem z podporządkowanej na główną, którą całkiem szybko zjeżdżałem z górki. Ja nie wpadłem na niego tylko dzięki mocnym hamulcom, a ten się nawet nie zatrzymał. Może w Ząbkowicach takie sytuacje to norma?? Dawno mi się taka sytuacja nie zdarzyła…

W Tarnowskich Górach pakowanie busa, potem piwko z Michałem i Anetą, zakupy pod kanapki na drogę, a potem prysznic i kilka godzin snu w prostym, ale wygodnym hoteliku (za 50zł).

Startujemy ostatecznie 4:45 – bus wygodny, droga w większości autostradami, Rafał prowadzi bardzo pewnie (bez zmian i praktycznie bez przerw), ale 1200km to w sumie 17 godzin, a na zewnątrz skwar 40 stopni – pod koniec dnia zmęczony był nie tylko Rafał.

Dobrze że nocleg był umówiony wcześniej – dwa pokoje z łazienkami, a na podwórku ławeczki i lodówka z piwem:


Niedziela 6.08.2017

Dziś aklimatyzacja. Dzień zaczynamy od śniadania w strojach organizacyjnych:



a potem msza – część słucha przez internet, a ja z Kazikiem idę do cerkwi (do wyboru był jeszcze zbór):


gdzie przy wyjściu stoją panowie, co oprócz dania nam po bułce (nie miała żadnych zdobień – trudno powiedzieć czy była to Prosfora czy jakiś miejscowy zwyczaj?) częstują wódką. Nie sposób było odmówić 🙂

A potem jedziemy w czwórkę do symbolicznego początku drogi Transfogaraskiej i dalej – do jeziora zaporowego na rzece Olt:

Gdyby było choć trochę więcej czasu, to machnęlibyśmy pętelkę po ładnych wzgórzach, ale umówiliśmy się z resztą na wspólny przejazd, tak że trzeba było zaraz wracać:

Ale i tak było fajnie rozprostować kości po siedzeniu w busie, a widoki, zwłaszcza przy powrocie w stronę Fogarszy, przepyszne:

Po powrocie na kwaterę widać, że pogoda mocno niepewna – zamiast rowerami jedziemy pod Cascada Balea busem. Decyzja słuszna – już w trakcie jazdy zaczyna padać. I leje mocno a długo:

Jest niedziela, samochodów zatrzęsienie, wszyscy stają gdzie się da, nie licząc na parking przy cabanie (schronisko) – stajemy i my i pod póltunelem wyczekujemy na choćby osłabienie ulewy. I doczekujemy się:

W lekkim deszczy idziemy najpierw do cabany na herbatę (tylko owocowa, jak wszędzie w Rumunii, za to wyprodukowana w Polsce!), a potem pod wodospad, gdzie błyskawicznie się rozpogadza:

Ścieżka robi się stroma, ale było warto – Cascada Balea jest naprawdę piękna


Aga pokazuje że jest twarda i nie boi się zimnej wody – szacun!

A wysoko nad nami widać fragmenty drogi, którą będziemy jutro jechać – ładnie tu pod wodospadem, ale już ciągnie do roweru 🙂

Jeszcze tylko kolacja w Păstrăvăria Albota – polecanej przez naszego gospodarza knajpie z widokiem na góry, która okazała się nieporozumieniem: jedzenie fatalne, a obsługa kilkukrotnie wracała ze sprzecznymi komunikatami o tym, których z zamawianych dań akurat teraz nie ma.

Podczas kolacji decyzja: żeby uniknąć południowego skwaru, trzeba rano wyjechać jak najwyżej (gdzie będzie chłodniej dzięki wysokości) – startujemy o 5, czyli ponad godzinę przed świtem (6:20). A Rafał z psem w przyczepce – jeszcze wcześniej: o 4 (bo boi się, że z dodatkowym ciężarem będzie opóźniał).


Poniedziałek 7.08.2017

Nic nie wyszło z wczesnego wstawania – nad ranem leje i to naprawdę mocno. Z czasem niby deszcz trochę słabnie, ale ciągle zasługuje na określenie „lejba”. Spotykamy się przy późnym śniadaniu, snujemy się, patrzymy przez internet na prognozę pogody (niejednoznaczna, przez kolejne 2 dni bardzo podobna), próbujemy coś zdecydować. Coś zdecydować trzeba, bo kolejny nocleg w tym samym miejscu jest już niemożliwy.

I wtedy padają słowa, które mnie nieco mrożą: „naszym celem od początku była Transfogarska, a Transalpina była tylko dodatkiem”. I że jeśli trzeba będzie, to można w Cartisoara czekać na pogodę nawet kilka dni. Wyobraziłem sobie takie snucie się jak teraz, tylko przez kilka dni, do tego rezygnacja z Transalpiny – na atrakcyjności zaczął zyskiwać rozważany wcześniej dość luźno wariant zerwania się i samodzielnego powrotu rowerem do Polski. Rozważałem wcześniej taką opcję, gdy była mowa o powrocie do Tarnowskich Gór w niedzielę 13.08 – dokładając do tego jeszcze przejazd pociągiem do Krakowa wychodziłoby, że byłbym w domu w nocy z niedzieli na poniedziałek, a w poniedziałek rano mam siąść za kierownicą auta i jechać z rodzinką 700km nad polskie morze. Ale Rafał zapewniał, że powrót będzie raczej w sobotę, więc odpuściłem. Teraz jednak, gdy pojawił się pomysł czekania na pogodę do skutku (więc pewnie także i ewentualnego powrotu w niedzielę), idea powrotu rowerem znów stała się kusząca.

Nie mogłem zastanawiać się zbyt długo – jeśli nie pojadę Transfogaraskiej dziś, to nie zdążę na rowerze do soboty: na wszelki wypadek więc przepakowałem rzeczy do dwóch sakw (wcześniej byłem spakowany na przewóz busem namiotu i większości rzeczy), tak by móc się szybko zebrać w razie decyzji.

Dalsze dyskusje o planach były już mało racjonalne – prognozy accuweather były niejednoznaczne, pogoda w górach jest z założenia niepewna, a gdy mówię, że jazda w lekkim deszczu nie jest zła, zwłaszcza przy podjeździe, to nie spotykam się ze zrozumieniem.

Trudno – jest już po 9, jeśli nie teraz, to nigdy – mówię że ja jadę. Jeszcze tylko Krzysiek zastanawia się czy ze mną nie jechać, ale on, w odróżnieniu ode mnie, nie ma odpowiedniego wyposażenia. Żegnam się ze wszystkimi i jadę w deszcz:


Zgodnie z przewidywaniami podjazd w deszczu jest całkiem niezłą opcją: skarpetki neoprenowe dają suche (a przynajmniej ciepłe) stopy, a oddychająca kurtka zapewnia odpowiedni balans pomiędzy zimną wodą lejącą się z nieba a ciepłem podjazdu. Jest fajnie, a do tego jakby robiło się jaśniej.

Naprawdę się rozpogadza! Widać pierwsze widoki górskie,

a deszczowe chmury chyba zostają w dole:

I wreszcie, po 2 godzinach podjazdu, czyli za dolną stacją kolejki, przestaje padać!

To trzeba uczcić gorącą herbatką, co jest też okazją do pierwszego użycie nowego nabytku biwakowego: garnuszek z radiatorem i palnikiem, który mimo małej mocy (czyli oszczędny dla gazu) grzeje pół litra w niecałe 3 minuty. Wszystko działa bezbłędnie, a gorący Darjeeling Ambootia jest dokładnie tym, czego mi w tym momencie trzeba 🙂

Dalej rozpoczyna się kraina rowerowych łakoci – piękny, w miarę stały podjazd (6-8%) i zmieniające się widoki:


Po drodze krótka rozmowa ze zjeżdżającą na rowerach parą sakwiarzy – spali nad Balea Lac i twierdzą, że rano był tam tylko deszcz i mgła. Czyli obecne widoki to dla mnie prawdziwy dar od losu – mogłem całą drogę mieć we mgle, a udało się wspaniale. Dobrze że zdecydowałem się rano na wyjazd mimo deszczu…

Po wyjeździe ponad wodospad droga ostatecznie żegna się z lasem i zmieniają się widoki. Na początek pojawiają się świnie:


potem owce:


a krajobraz zmienia się na całkiem wysokogórski:

gdzie droga nawija się na zbocze wstążkami kolejnych serpentyn:

Na drodze może nie ma bardzo dużego ruchu, ale za to wszędzie pełno ludzi robiących zdjęcia i po prostu podziwiających widoki:

Jest też kilku rowerzystów. Głównie na szosówkach – ci mijają mnie jak duchy, zwykle tylko rzucając „salut” (cześć), ale spotkałem też takich sakwiarzy:

z którymi dało się pogadać (po angielsku). Rumuni, mają dobre rowery, ale ten co jedzie z wielkim plecakiem, to ma naprawdę przerąbane. Ale są młodzi i silni – dadzą radę. Cieszą się piękną drogą i chętnie słuchają, że Rumunia jest piękna i pełna życzliwych ludzi.

Podjazd pomału się kończy a niebo z szarego robi się niebieskie i zaczyna grzać piękne słoneczko



Tylko w dole się kotłują jakieś chmury – początkowo wydawały się odległe:


a potem szybko poszły w górę doliny:

Tyle, że chwilowo chmury są dla mnie najmniejszym zmartwieniem – coś mi się kotłuje w żołądku. Czyżby późna zemsta Păstrăvăria Albota? Najgorsze, że żywcem nie ma gdzie odejść „na bok”. Gdy już całkiem mnie poniewiera, to jestem dosłownie 300m przed końcem drogi, gdzie widoki podziwia cały tłum ludzi… Cóż, jakoś wytrzymuję te ostatnie metry. A na górze chaos: stragany, knajpy, zatłoczony parking i…. najpiękniejszy w tej chwili widok: cały rząd tojtojek 🙂

Do tojtoja wchodziłem w słońcu, a kilka minut później wyszedłem w całkiem inny świat – schowany w gęstym mleku mgły. Czyli ta chmura, co szła z dołu, właśnie przyszła. Po chwili trochę świat się odsłania, ale pierwsze wrażenie „ktoś zniknął świat” było perfekcyjne 🙂

Ja znalazłem swoje miejsce za namiotem z pieczonymi kurczakami, gdzie na opuszczonych stolikach nad jeziorkiem rozstawiam swój kocher i kuruję się węglem popijanym gorzką, gorącą Ambootią. Uff, pomogło.

Jeszcze tylko pamiątkowa fotka w grupowej koszulce:

i jadę do tunelu pod górami.

Mgła malowniczo wlewa się do tunelu, jest mokro, ciemno, a przejeżdżające auta robią niesamowite wrażenie, ale w końcu na stropie pojawiają się lampy, a potem – światło końca tunelu. Jestem po drugiej stronie, tam gdzie już nie ma mgły!




Jest słońce, piękne nowe widoki i wytęskniony, piękny, długi a szalony zjazd.

Ze zjazdu mam filmik z kierownicy:

Oczywiście nikt tego filmu nie obejrzy w całości, bo to taki bardzo specyficzny dokument, ale warto spojrzeć na 14 minutę, gdzie jest ładny dowód na to, że na takiej drodze rower jedzie z podobną prędkością jak auto – a w tym przypadku nawet szybciej, bo niewprawny kierowca najwyraźniej przegrzał hamulce.

Niedługo później (i sporo niżej) najwyraźniej chmury w końcu przekroczyły grań gór – zaczyna się chmurzyć.

(i znowu szczęście – burza w wysokich górach, na odsłoniętej drodze, to byłaby groza!).

Na razie się tym nie przejmuję tylko tłukę kilometry: najpierw zjazd do jeziora

potem, gdy droga wije się przy brzegu jeziora, okresowo wymagając podjazdów – tempo wymaga już całkiem dużego wysiłku. Ale jest wspaniale, a pośpiech się opłacił: burza łapie mnie akurat wtedy, gdy mogę schować się w tunelu tuż za tamą. Nawet zdążyłem cyknąć fotkę nadciągającemu nad jeziorem szkwałowi:

i po krótkim ściganiu się z frontem burzy, chowam się, spokojnie podziwiając ulewę:

Ulewa intensywna ale krótka – nie muszę zbyt długo czekać i martwić się że złapie mnie zmrok. A szkoda byłoby, bo czeka mnie kolejna, smakowita porcja zjazdów, teraz już przez wioski:

Droga wyprowdza do miasta – Curtea de Arges (nad rzeką Arges), gdzie kusi mnóstwo ogłoszeń o pokojach i hotelach, ale ja jadę na camping. Chcę w końcu spać pod namiotem – nie w dusznym, nagrzanym długim upałem pokoju, tylko tak jak lubię najbardziej: w wygodnym namiocie.

Camping był wart jazdy – bardzo miłe miejsce, z międzynarodowym towarzystwem i taką fajną, swobodną atmosferą. Choć wiele tej atmosfery nie zdążyłem zaznać, bo znowu zaczęło grzmieć – rzuciłem się do rozkładania namiotu na tempo. Ledwo zdążyłem włożyć maszty w tropik. Nawet nie zdążyłem go przyszpilić, gdy lunęło tak, że jedyne co mogłem zrobić to schronić się z bagażami pod rozłożony tropik. Pioruny waliły blisko, ulewa na maxa i tym razem długo nie przechodzi – gdy zaczęła mi się woda przelewać po ziemi pod tropikiem (postawiłem na pochyłości), to zdecydowałem się spróbować rozkładać sypialnię bez wychodzenia otwierania tropiku. Udało się 🙂

A ulewa trwała jeszcze długo w noc, tak że uroków gorącego prysznica zaznałem dopiero rano. Dzień był piękny, ale długi i męczący – wpadłem w sen jak niemowlę.


Wtorek, 8.08.2017


Pobudka wczesna (bez budzika!), ale nie wszyscy śpią – przy śniadaniu gawędzę sobie z panią, co opowiada jakie to fajne miejsce, z wyluzowanymi ludźmi zatrzymującymi się tu zwykle na jedną noc („w środku dnia nie ma tu prawie nikogo”) i spokojem sadu w rumuńskiej wiosce. I tłumaczy dlaczego sala „jadalni” jest pełna śpiących ludzi – to ci, co chcieli spać pod gołym niebem, na hamakach rozwieszonych między drzewami w sadzie – gdy przyszła ulewa to ewakuowali się w trybie awaryjnym 🙂

Oprócz pani towarzystwa dotrzymują mi liczne koty. Wykorzystuję też fakt, że internet tu jest naprawdę szybki.

Dziś mam drogę do Novaci – niby dolinami, ale u podnóża gór. Zdaję sobie sprawę, że taka droga potrafi dać w kość, a żeby zdążyć do domu do soboty przydałoby się dziś choćby napocząć Transalpinę (czyli rozbić namiot gdzieś na tych górskich łąkach, co widziałem na początku Transalpiny na streetview). Zastanawiam się więc nad jakąś drogą bardziej nizinną – może główniejszą drogą, ale szybszą.

Te plany wzięły w łeb koło Ramnicu Valcea – tam poczułem, że zdecydowanie nie chcę więcej jechać główną (bo ruch za duży) i z premedytacją zjechałem w mocno podjazdową drogę boczną, tak że ostatecznie nawet do Novaci dziś nie dojechałem. Za to zobaczyłem mnóstwo ładnych widoczków w podgórskich wioskach.

Pierwszego malowniczego zdjęcia szybko pożałowałem:

bo woźnica zaczął do mnie wołać i pokazywać na migi, że chce pieniędzy za zdjęcie. Dał się olać, ale niesmak pozostał…

A potem liczne podjazdy


i kapliczki na przełęczach:



Co ciekawe bardzo często przy kapliczkach czekały psy. Bardzo spokojne, ciche psy.

Obiad jem w knajpce w parku uzdrowiskowym:


Było miło i smacznie: mała pizza i ciorba to było to.

Im dalej na zachód tym częściej kapliczki to nie były „domki” tylko albo były obok studni lub wręcz były cześcią zadaszenia nad studnią. W jednej z takich „kapliczek” odpoczywam, zmęczony popołudniowym skwarem:

Odchodzące w bok od mojej drogi doliny górskie, to coraz częściej różne atrakcje: jaskinie, wąwozy, monastyry. W ogóle robi się turystycznie, co podkreśla w szczególności jakiś Brytol, na fatbike ze wspomaganiem elektrycznym – chyba chciał pogadać, ale ja nie mogłem za nim nadążyć 🙂

W jednej z takich dolin, 10km od Novaci, straszony jakby nadciągającą burzą, decyduję się na poszukanie noclegu w pobliżu monastyru. Pensjonatów i pokoi („cezare”) jest tu od groma – mogę grymasić. Ale w końcu znajduję miejsce które mi się podoba: najpierw pytam o pokój, ale gdy widzę łazienkę z drzwiami na zewnątrz, to oczywiście wybieram namiot.

Po kąpieli i przebraniu się w długie spodnie odwiedzam monastyr – w gasnącym świetle dnia wygląda ładnie, ale zdjęcia coraz trudniej było robić:






Środa, 9.08.2017

Dziś Transalpina, wydłużona o 10 podjazdowych kilometrów przed Novaci:



I w końcu jest – początek wymarzonej Transalpiny:

Zaczyna się z przytupem – długi podjazd z nachyleniem 11-13%. Najpierw przez wioskę, potem przez krajobrazy jak zachodnich Bieszczadach:



a potem okazuje się, że to nie było żadne straszenie – ta droga faktycznie tak ciągnie w górę. Nie łagodnymi, gęstymi serpentynami jak Transfogaraska, ale mocno i stale pod górę.



I tak do 1300m npm, gdzie bardzo miły widok – knajpka.

Dziś zupełnie pusta, ale dostaję herbatkę (owocową… czarnej nie mają) oraz pyszny makaron z szynką i serem, zapiekanym w środku pieca opalanego drewnem:

Mniam i dało siłę na dalszy podjazd.

A tego podjazdu było jeszcze dużo:

Po krajobrazach bieszczadzkich zrobiło się teraz bardziej alpejsko. Najpierw trzeba było przejechać miasteczko – kurort narciarski:


by w końcu wjechać w krajobrazy zupełnie wysokogórskie:




Podjazd był właściwie stały – gdy czasem nieco odpuszczał to potem wracał z podwójną siłą. 13% to była norma, wrażenie zrobił kawałek z 15% 🙂

Ciągnąłem uparcie, nie zważając na nieprzyjemnie głośne skrzypienie podczas pedałowania. Nie zwiększało się, więc dawało nadzieję, że nie rozsypie się podczas wyjazdu, ale trzeba było wykazać się cierpliwością. Wytrzymało do końca wyjazdu.


A wysokość coraz wyższa – przekroczone 2000m i ciągle w górę. Przechodzące nad górami chmury były tak blisko, że w końcu zaczęły zaczepiać o drogę – przez krótką chwilę i tutaj byłem we mgle.


I w końcu przełęcz. 2145m npm!

Ale za przełęczą tylko krótka chwila zjazdu, po czym „siodło”

i znowu trzeba piłować podjazd.


Za drugim „szczytem” nowe widoki:


I zjazd.

Zapracowałem sobie na ten zjazd i dlatego był taki przyjemny. Długi, aż do głębokiej doliny rzeki Lotru:

W dolinie specyfika rumuńskiego wypoczynku – pełno jakby prowizorycznych obozowisk: namiotów koło aut, po kilka koło siebie. A przy skrzyżowaniu z campingiem (z zewnątrz – dość paskudnym) – stragany z kartaczami i grillem. Piję kawę i zapycham się słodkim ciepłym kartaczem. I wypatruję na Locusie, że mam szansę na nocleg przed zmrokiem za ostatnim podjazdem Transalpiny. Więc ciągnę pod górę te 300m podjazdu. Co to dla mnie 🙂

I w końcu zjazd, aż do jeziora Oasa:

Zakładam powtórkę z Transfogaraskiej, gdzie jezioro oznaczało częste podjazdy (przy przekraczaniu dolin kolejnych wpadających potoków), ale tu zaskoczenie – potoki droga przekracza bardzo wysokimi estakadami, tak że zjazd jest stały. Miłe!

O zmroku dojeżdżam do cabany, przy której Locus pokazuje camping. Tyle że campingu już nie ma…. Był rok temu, teraz się rozmyślili. Ale nawet nie muszę pytać o pokój – skoro chcę, to mogę się rozbić. A skoro zapłacę te 20 lei, to mogę skorzystać z prysznica w łazience. Rozbijam namiot, ale przed kąpielą jeszcze piwko – pyszny, zimny Staropranen. Ideał.


Czwartek, 10.08.2017


Jestem spóźniony – nie zdążę do soboty do domu. Co ja sobie wyobrażałem? Że będę po górach po 150km dziennie robił? I jeszcze po drodze znajdę czas na zwiedzenie Salina Turda? Znaczy się zwiedzenie kopalni soli i powrót do domu na rowerze jest możliwe, ale brakuje jednego dnia. A właśnie braku odstępu między dwoma urlopwymi wyjazdami chciałem uniknąć (w szczególności by nie stresować Marzenki). Szukam w Internecie pomocy – może jest jakiś pociąg? Ale internet w cabanie cieniutki a zasięg na 1 kreskę – ciężko szukać. Więc jadę w dół

i dopiero gdy mam 3 kreski na komórce, to szukam znów. I znajduję – jest pociąg z Teius do Satu Mare (na granicy Węgierskiej), co akurat skróciłoby mi drogę o 1 dzień, nawet jeśli spędzę w pociągu pół dnia. Jest tylko jeden feler – pociąg jest jeden i raczej bez szans na zdążenie.

Tyle że na razie mam wspomaganie w postaci stałego zjazdu, więc niewiele myślac po prostu lecę w dół.

a potem ostrym tempem przez Sebes. Na główną drogę i przez Alba Julia. Walić zwiedzanie – miasto już znam a trzeba spróbować zdążyć na pociąg. Jeszcze niewielka szansa jest. Podjazdy, duży ruch ciężarówek, skwar, w końcu zatory drogowe wyprzedzane kamieniami i żwirem koło drogi (przydają się szerokie opony!) – to wszystko nic, byle zdążyć.

Nie zdążyłem. Pora odjazdu pociągu minęła gdy już byłem już w Teius, dławiąc się pośpiesznym podjazdem pod miasteczko. Jakie 1km od dworca. Sam nie wiem po co ciągnąłem dalej – pojawiłem się na dworcu spóźniony 3 minuty.

A pociąg spóźnił się 10 minut 🙂

Co prawda wyjątkowo i wbrew rozkładowi nie jechał do Satu Mare, tylko do odległego od niego o 60km Baia Mare, ale był. Zapakowałem się do niego z rowerem i poszedłem szukać konduktora. W rozmowie z nim pomogła miła pani, co czytała Hessego. I pomogła mi dać dwu konduktorom w łapę – bo podobno przepisy rumuńskie nie przewidują możliwości przewozu roweru inaczej niż rozebranego i rozłożonego na półkach bagażowych.

Wagony miały klimę, więc okna były zaryglowane, a klima się okresowo psuła – bywały chwile, gdy było naprawdę gorąco. W pewnym momencie zostałem bohaterem wagonu, gdy jako jedyny dysponujący kombinerkami potrafiłem otworzyć kilka okien 🙂 I Tak przez 5 godzin, w czasie których w szczególności wszedłem na booking.com i zarezerwowałem nocleg w pensjonacie, tak że w Baia Mare już bardzo spokojnie przejechałem sobie pod wskazany adres. Całkiem ładne miasto.

Pensjonat miły, z anglojęzyczną obsługą i Polakami w ogródku przy piwie, ale pokój na poddaszu tylko nieco chłodniejszy niż wagon pociągu bez klimy. Za to z łazienką i czystym łóżkiem.


Piątek 11.08.2017

Dziś trzeba kilometrów nakręcić. Powinno się udać, bo dzień będzie nizinny – jedynym problemem może być upał. Dlatego pobudka wczesna i start o świcie. 70km Rumunii minęło szybko. Doceniam wszechobecne tutaj automaty z kawą – za 1leję (ok. 1zł) można kupić dobrą kawę, więc piją ją tu wszyscy. Przychodzą do sklepików zamiast na piwo – na poranną kawę.

Węgry witają mnie zakazem jazdy rowerem po drodze i znakiem ścieżki rowerowej przy takim czymś:

Ale nie narzekam – jak mógłbym narzekać na cień.

A potem długie odcinki dość jednostajnej drogi

przeplatanej wioskami, miasteczkami i atrakcjami takimi jak prom



I skwar. Ogromny! Termometr w liczniku pokazuje 42 stopnie. Rower daje trochę przewiewu, ale dłuższe odcinki bez cienia dają w kość. Widzę, że jedyną szansą na jazdę w tych warunkach jest zdjęcie kasku i częste (co kwadrans?) polewanie wodą głowy i koszulki – woda błyskawicznie wysycha, dając choć trochę ochłody.

I w końcu most na Ciszy:

i ścieżka rowerowa po wale przeciwpowodziowym:

A gdy dzień chyli się ku końcowi – granica słowacka, za którą pojawiają się pierwsze wzniesienia:


Dzień się kończy, mam niedosyt – zmęczenie upałem spowodowało, że nie zrobiłem zakładanych 250km, tak że jutro będę miał do zrobienia przez górzystą Słowację ok. 150km. Ciągnę więc ile się da, ale koniec dnia nie negocjuje:



Zakładam że ostatnie 2h przejadę już na lampkach – nocleg powinien być w pensjonacie, może więc przyjmą mnie mimo nocy. I wtedy widzę koło drogi camping – nie wytrzymuję i skręcam tam. Miejsce okazało się przemiłe. Do tego czemuś nocleg za grosze (5 euro).


Sobota 12.08.2017


Dziś mam dojechać do Muszyny, do pociągu. W praktyce mam 2 pociągi – jeden 17:18, co dowozi mnie do Krakowa po 21 i drugi, po 22, co przywozi po 2 w nocy. Muszę śpieszyć – karą za spóźnienie będzie powrót do domu w środku nocy, właściwie już w niedzielę.

Pobudka wczesna, na śniadanie kasza z kochera (nie mam nic innego, ale było to bardzo dobre) i jadę. Początkowo idealną równiną:

potem podjazd na przełęcz:

I tam mi odbija – stwierdzam, wbrew rozsądkowi, że chrzanię główne drogi i pojadę inaczej niż 2 lata temu. Że bocznymi drogami przejadę przez góry.

Było ślicznie, ale męcząco.





Wioski rozsiane w górach, niektóre wstrząsająco biedne – w tych domach mieszkali ludzie i wbrew nazwie na mapie nie byli to tylko Cyganie:

Czasem zdarzały się zaskakujące detale, np. taki pomnik króla:

ale od pewnego momentu już tylko wypatrywałem kiedy w końcu będzie zjazd do Preszowa.

I w końcu jest zjazd – teraz kilometry szybko biegną, niestety czas podobnie szybko leci: „karą” za przejazd górami jednak będzie powrót w nocy do domu 🙁

W Preszowie wracam na główną. Teoretycznie jest stały podjazd, ale taki nieodczuwalny

Ciągnę mocno i pomału zaczynam nabierać nadziei, że jednak zdążę na tę 17:18. Zapas czasu nie będzie duży, niepokoi mnie też ostatni podjazd, tuż przed granicą, ale szansa jest. Szybko wrzucam jakąś kanapkę na stacji benzynowej, potem w jednym z miasteczek – kebab z ryżem i frytkami, do tego dorzucam kofeinę z kawy i coli – mam siłę, dociągnę.

I wtedy, około 30km przed „metą”, staje się coś, czego nie dało się przewidzieć: nagle ktoś z mijającego mnie auta coś do mnie woła. Pierwsza reakcja – irytacja, że jakimś Polakom zebrało się na „doping”, gdy ja mam pociąg do złapania. A potem drugie spojrzenie – ci ludzie z okularami słonecznymi na oczach to tacy jakoś znajomi. W czerwonym busie. I w końcu jarzę: to przecież „moja” ekipa!

Tak byłem skupiony na jeździe, na dotarciu do celu na czas, że jak zapytali czy mnie podwieźć, to najpierw odmówiłem 🙂 Dopiero musieli się zatrzymać i powiedzieć, że jadą przez Kraków, więc mogą mnie podwieźć nie trochę, ale praktycznie do domu. To się nazywa niespodzianka!

I to w sumie moja „wina” – gdy zjechali z Transalpiny (faktycznie w końcu pojechali busem, nie rowerami), to Krzysiek zadzwonił do mnie z pytaniem, gdzie tu można nocować. I ja skierowałem ich do Turdy, gdzie były noclegi (w tym camping) i słynna kopalnia soli. Kopalnia bardzo im się podobała, a że zboczyli prawie 100km na północ, to wracali przez Oradeę, Presov i w końcu Kraków. I tak spotkaliśmy się – zobaczyli na drodze sakwiarza i ktoś zażartował, że „może to Jarek”.


„Moja” ekipa miała zupełnie inny wyjazd niż ja: oni mało rowerowali (pojechali Transfogarską dzień po mnie, przy podobnej do mojej pogodzie; zatrzymali się w pierwszym pensonacie na zjeździe i potem już jeździli wyłącznie busem: zwiedzili Sybin, Bran, Salina Turda, a w końcu zabalowali do upadłego w Baile Felix pod Oradeą), za to cieszyli się swoim towarzystwem. Ja miałem roweru do oporu, ale rzadko kiedy mogłem się do kogoś odezwać.

Mnie, włącznie z przejazdem do Tarnowskich Gór wyszło w sumie na rowerze: 891km oraz 9,3km podjazdów (licząc w pionie).

Zaczynałem z 15kg bagażu (w tym jedzenie i wyposażenie biwakowe oraz np. zapasowa opona) + 2.7kg same sakwy + 3kg namiot + woda = w szczycie 25kg na bagażniku.