Skoro kupiłem sobie szosę i trochę się z nią oswoiłem (1700km), to przyszedł czas na najbardziej klasyczną drogę dla roweru szosowego: wokół Tatr. Przyznaję że tak cichutko miałem nadzieję,że trasa którą kiedyś robiłem ponad 14 godzin i w skrajnym zmęczeniu, teraz okaże się dużo krótsza (kolega z pracy robił to w 8 godzin!) i łatwiejsza. Z czasem przejazdu nie zaszalałem, ale jechało się faktycznie przyjemnie – 200km z podjazdami nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. Opiszę tu dwa wyjazdy, wykonane w odstępie 2-tygodniowym. Oba w niedzielę, po sobocie w pracy.

Pierwszy był zaraz po przeziębieniu, ze zbyt późną pobudką (co zaowocowało całym dniem słońca w twarz) i wbrew wiatrowi (w PL silny wschodni, w SK słaby południowy), za to z odwiedzeniem od dawna wymarzonej Przełęczy nad Łapszanką:




Podjazd pod Przełęcz i w ogóle Spisz pokazał, że brak najmniejszego blatu wcale nie jest taki super – przy podjazdach >8% niskich biegów brakuje i zamiast pedałowania z optymalną kadencją trzeba cisnąć siłowo. Do tego resztki przeziębienia nieco mulą, ale audiobook w jednym uchu, trochę cierpliwości i udaje się wjechać. A intensywna zieloność wszędzie dookoła powoduje że jest to bardzo przyjemne doświadczenie:

Przy kapliczce długie napawanie się widokami

a potem zjazd na słowacką stronę:

zjazd ostry, wymagający silnego zaciskania klamek hamulców, ale wspaniały widokowo:

A potem podjazd do Zdiaru – długi i znowu „siłowy”, ale nadal piękny:

Po dojechaniu do głównej nagroda czyli długi zjazd. Chwilami trochę straszno szybko jechać po sypiącym się asfalcie, ale ciężko się powstrzymać – było wspaniale! A w Tatrzańkiej Kotlinie knajpa z góralską muzyką i pysznym gulaszem baranim:

„Paliwo” przydaje się – teraz czeka mnie długie łojenie pod górę. Niby tylko kilka %, za to stale, długo i w palącym słońcu w twarz. Widoki skromniejsze niż dotąd, ale ciągle czujesz, że tuż obok są piękne góry – jedzie się fajnie, choć ruch aut jest nieco większy niż bym sobie życzył.

Za Strbskiem Plesem zjazd, długi i wspaniały – praktycznie aż do Liptowskiego Hradoka, gdzie w samą porę trafiam na otwartego Lidla – właśnie kończy mi się woda w bidonach (2 litry + 0.5l ekstra, wypite nad Łapszanką).

Po dojechaniu do Mikulasza oczywiście skręcam na ścieżkę nad Vagiem:


i nie skręcając do centrum (obiad już jadłem, wodę w bidonach mam) jadę aż do jej końca przy wyjeździe z miasta.

Przy „Dom na strehe”:

zaliczam „obowiązkową” czapowaną Kofolę:

i jadę w stronę Kvaczan.

Przy podjeździe widoki zaczynają się już zaczyna się robić miękkie od zbliżającego się zmierzchu:


ale oznacza to także koniec upalnego dnia, więc mimo dużego, stałego podjazdu wjeżdża mi się nadspodziewanie przyjemnie. Przełęcz wyjeżdżam w idealnym momencie:

Zostały już tylko minuty słońca, więc przy ostatniej kanapce doczekuję na zakończenie „spektaklu”:



Do Zuberca zjeżdżam już o zmroku i już czując wschodni wiatr po północnej stronie Tatr – nie ma co się szarpać na drogę przez Trestenę – lepiej pod osłoną lasu pojechać przez Oravice. Zdecydowanie przydają się okulary (świeżo nabyte fotochromy z niskim najmniejszym przyciemnieniem) – w dolinkach koło Zuberca muszki trafiające w szkła okularów liczą się dosłownie w tysiące.

Droga Oravice-Vitanowa w remoncie, ale jest już na tyle późno (praktycznie bez aut), że mijanki ze światłami nie są żadną przeszkodą. Za to przydaje się mocna lampka do omijania dziur. Ostatni przystanek w Hladovce, na przystanku – gdy stoję tam ze zgaszonymi lampkami to zagaduje do mnie słowacki policjant z radiowozu. Chwilę gadamy aż w końcu oczywiście pyta się czy mam światła. Gdy włączam moje „wypalacze” to już nie ma więcej pytań 🙂


Drugi przejazd, 2 tygodnie później, miał na celu sprawdzenie czy w ogólę potrafię szybciej. Bez przeziębienia, bez Łapszanki, z wcześniejszym startem. Rewelacji może nie było (prawie 12h w drodze z czego 10h jazdy), za to zobaczyłem że faktycznie można tę drogę zrobić w miarę spokojnie – bez wielkiego zmęczenia i w miarę rozsądnym czasie:

Start w Nowym Targu o 7 rano, ze względu na prognozę pogody tym razem założyłem błotniki:

Sprawny przejazd na Słowację (w Tatrzańskiej Kotlinie byłem 2h szybciej niż niż przez Łapszankę), a potem mimo wcześniejszej pory – duszny skwar na „Drodze Wolności”. Bo dziś pogoda przedburzowa. Kuszę się na idącą równolegle do drogi (od Łomnicy) ścieżkę rowerową – w większości bardzo zniszczoną, do tego bardziej niż droga podjazdową, za to w cieniu, co daje siłę na resztę podjazdu pod Pleso.

Do Lidla w Liptowskim Hradoku dojeżdzam na końcówce sił – bułka serowa z kofolą smakują wspaniale.

Tam też w końcu zaczyna padać – wreszcie! Najpierw delikatnie, a za Mikulaszem – piękna ulewa. Jestem okrutnie zadowolony, że wziąłem błotniki i cieszę się z deszczu.

Niestety deszcz kończy się tuż przed podjazdem pod Kvaczany. Jest duszno, przedburzowo, gorąco – tym razem ten podjazd okazał się zdecydowanie trudny. Już wiem że czas przejazdu nie będzie imponujący, ale nic w tych warunkach nie zdziałam – jadę bez kasku, polewając włosy wodą a i tak ledwo zipię.

Burza w końcu przychodzi – akurat gdy kończy się podjazd. Przyszła nagle, bardzo intensywny deszcz – nie mam innego schronienia niż rzadkie świerki przy drodze (razem ze mną chroni się tam też grupa motocyklistów).

Trochę kiepsko z tym deszczem, bo będę miał śliską drogę akurat na zjazd, ale nie narzekam tylko ostrożnie jadę. I mam niespodziankę: dosłownie 500m dalej deszcze się kończy a droga robi się sucha.

Tym razem w Zubercu skręcam na Trestenę – chcę w końcu pojechać w drugą stronę piękną ścieżkę rowerową do Nowego Targu. Przed Tresteną mam ostry kryzys – chropowaty asfalt głównej drogi nieprzyjemnie spowalnia rower na wąskich oponach (gdy kiedyś jechałem ten kawałek na oponach 2” to w ogóle nie czułem by było to jakimś problemem), a mnie coraz trudniej znaleźć motywację do szybszej jazdy. Gdy w końcu staję, to nieomal przewracam się – jestem kompletnie bez sił.

Stąd w Trestenie obowiązkowa wizyta w bardzo fajnej pizzerni koło początku ściezki rowerowej. Nie rzucam się na jedzenie (w końcu wkrótce koniec drogi), ale krem pomidorowy i kofolę – wchłaniam z radością.

Scieżka prowadzi delikatnie pod górę (ok. 2%) i pod dość silny wiatr – jedzie się niezbyt odpoczynkowo, widoków też nie ma powalających (zrobiło się tak trochę szaro), ale to jakby uwypukla urodę tych torfowisk i trasy po dawnych torach kolei:


Wyszło 12h, przez Oravicę pewnie byłoby z pół godziny krócej, a gdybym miał chłodniejszą pogodę (a przynajmniej bez burz) to może bym ściął czas jeszcze o 1-1.5h. Czyli „w zasięgu” mam 10h – ciągle więcej niż limit „Rajdu wokół Tatr” (9.5h) 🙂


A zdjęcia Łapszanki i w ogóle okolic dały ten efekt, że właśnie machnąłem z synem (17 lat) pętelkę po pięknym Spiszu:

Było super – kilka długich podjazdów dało w kość


ale widoki przepyszne, pogoda rozpieszczała (przyszły chmury i skwar zelżał), oprócz Łapszanki zobaczyliśmy też np. zamek w Nidzicy


a na koniec wypróbowaliśmy świeży asfalt ścieżki rowerowej Krempachy-Gronków (uh, twórcy ścieżki nie mają kompleksów wobec podjazdów – długie 16% zrobiło wrażenie)


oraz obejrzeliśmy Przełom Białki zanurzony w miodzie zachodzącego słońca.