Po zeszłorocznych doświadczeniach (angina syna na wyjeździe) do tegorocznej Longinady podszedłem z pewną nieśmiałością, ale kierunek wyjazdu był tak smakowity, że nie było dyskusji – musimy jechać. Pakowanie było jeszcze trudniejsze niż zwykle (np. apteczka rozdęta do granic możliwości), ale z drugiej strony Mateusz ma prawie 17 lat – nie ma co panikować. Może wystarczy tylko nieco uważać: mniej lodów, nie dopuszczać do zmęczenia na maxa (jak wtedy w Genewie) no i woda tylko butelkowana (rok temu zaczęło się od problemów żołądkowych).

Udało się: obyło się bez choroby a wycieczka była znakomita!

Zaczynamy od półtora dnia w Porto – nasz samolot wylądował w poniedziałek po południu, z busem mamy się spotkać we wtorek wieczorem, a z główną grupą – wręcz w nocy z wtorku na środę. Pierwszy wieczór schodzi na chaotycznym oglądaniu starówki





oraz wyszukiwaniu fajnych knajp z przewodnika

Początkowo jesteśmy w czwórkę, potem nad rzeką przypadkiem wpadamy na drugą czwórkę (w tym dwójka rodzeństwa – nastolatków w wieku Mateusza). Są tu od wczoraj w nocy, a spóźnienie samolotu dało ten efekt, że z braku innego pomysłu, wylądowali w środku nocy na plaży nad oceanem, gdzie silny wiatr zapewne odpowiadał za to, że wkrótce się pochorowali (wizyta u lekarza w szpitalu, gorączka, antybiotyk, itd – dokładnie to, czego obawiałem się dla Mateusza). Na razie jednak biesiadujemy razem:



próbując różnych lokalnych smakołyków, np „Francesinha” (wygląda lepiej niż smakuje):


czy różne owoce morza (starannie przeżułem moje kalmary i będę twardo twierdził, że były znakomite :-)).

Ale tak naprawdę lepiej od turystycznej knajpy czujemy się w lokalnej piwiarni, gdzie właśnie trwa świętowanie Mundialu:


Gdy robi się późno idziemy na nocleg – zarezerwowany przez booking.com pokój w jakby mieszkaniu w kamienicy czynszowej. Opinie w Internecie mówiły by nie spodziewać się za dużo, więc jesteśmy przyjemnie zaskoczeni: kody wejściowe działały, było czysto, łóżka wygodne a w łazience ciepła woda – dziś nic więcej nie potrzebujemy.

Następnego dnia jesteśmy zdeterminowani „porządnie” zwiedzić Porto – idąc po
trasie ściągniętej z sieci. Niebo jest szare, ale nie zmniejsza to upału, a strome uliczki pozwalają się zasapać przy takim zwiedzaniu:


Ale zdecydowanie warto! Porto to piękne miasto, urokliwie łącząc turystyczny charakter z normalnym życiem miasta – pełno jest zakątków zmuszających do stwierdzeń typu „jak tu pięknie” 🙂





Ulice są pełne ludzi (a czerwone światła na przejściach są najwyraźniej tylko wskazówką) , auta wciskają się w najciaśniejsze i najstromsze uliczki, a atrakcji turystycznych jest tyle, że nie sposób wszystkiego ogarnąć.








Tutaj nawet graffiti jest artystyczne – np:



a dwupoziomowy most Luisa, spinający strome brzegi rzeki, jest naturalnym centrum miasta:


będąc też centrum kontrastów – tutaj najbardziej turystyczne miejsca bezpośrednio sąsiadują z biednymi domkami, lub wręcz malowniczymi ruderami:


Oczywiście, jak wszyscy, robimy sobie pod tym mostem głupie zdjęcia


a zwiedzanie kończymy w winiarniach nad rzeką:

Janusz z busa daje znać, że przyjechał wcześniej, a my już mamy przesyt zwiedzaniem – wsiadamy w metro i jedziemy na plażę, przy której Janusz zaparkował:


Wypakowujemy rowery


i w zapadającym zmroku rozbijamy namioty na łączce koło parkingu


przy ujściu rzeki Ave:


Główna grupa dociera dopiero po 1 w nocy – lot spóźnił się na tyle, że nie załapali się na ostatnie metro, ale poradzili sobie biorąc kilka taksówek. Jesteśmy już wszyscy razem – Longinada się zaczyna!


Po porannych mgłach szybko nie ma śladu – robi się piękny, upalny dzień:



a my ruszamy na północ, zaczynając zwiedzanie od pobliskiego klasztoru, w którym fontannę w ogrodzie zasilał kiedyś wielki akwedukt:


Tam też pierwsze „awarie”: Marta musi wrócić się po zgubiony bidon, a Mateusz zrywa linkę przedniej przerzutki, co pozwoliło Piotrowi pokazać klasę: ma przy sobie zapasową linkę i w kilka minut likwiduje awarię! Uff. Piotrek jest wielki!

Potem nad morzem – praktycznie stale wzdłuż szlaku nadmorskiego Camino.


Cieszy nas morze i egzotyczna roślinność



W barku przy plaży wchłaniamy kawki i ciacha:


Kolejne miasteczka na drodze grzecznie zwiedzamy:





Na północ prowadzi droga EN13 – nie jest przesadnie ruchliwa, pobocza szerokie, a kierowcy z reguły nie zdradzają zaburzeń nerwowych – da się nią jechać. Ale zdecydowanie przyjemniej jest drogami bocznymi, w szczególności tymi przez wioski, gdzie prowadzi pieszy szlak Camino. Tam za to dają w kość ciągłe podjazdy oraz wszechobecna, kamienna kostka brukowa – w efekcie mamy przyjemność dwa razy: gdy udaje się zjechać z EN13 i potem gdy na nią wracamy 🙂 Generalnie jednak udaje się znaleźć fajną trasę – główną drogą jedziemy raptem kilka km.

Gdy dzień zbliża się do końca odbijamy jeszcze (och, co za nadmiar energii!) na podjazd pod latarnię morską na wzgórzu:



i dojeżdżamy do kolejnego parkingu koło plaży – tym razem z luksusami w postaci pryszniców dla plażowiczów. Czego można chcieć więcej?


Plaża rano puściutka i piękna. Cieszy po dobrze przespanej nocy – miejscówka była idealna.




Jedziemy dalej nad morzem – w szczególności cieszy ścieżka rowerowa:




a dodatkową atrakcją w nadmorskim miasteczku (z obowiązkową kawką na rynku!) jest wózeczek, z którego lokalsi kupują świeże ryby i różne stwory morskie:

Rzeka Minho stanowi granicę z Portugalią – liczyliśmy tu na prom, ale okazało się, że z powodu odpływu najbliższy jest dopiero popołudniem, tak że ujście rzeki objeżdżamy lądem (końcówka drogi zaskakuje perfekcyjną ścieżką rowerową), do najbliższego mostu.

W końcu, w Hiszpanii, pojawia się pierwszy poważniejszy podjazd – przedsmak tego, co odtąd będzie nam stale tu towarzyszyło – nasza trasa w końcu jest zdecydowanie górzysta.


A pierwszy obiad z Longinowego gara pokazuje wyraźnie, jak ważne jest tu przeczekanie w cieniu najgorętszej pory dnia – warto się zatrzymać, by spokojnie dokończyć dzień wieczorem


Wieczorem luksusy: płatny camping koło ludnej plaży. Najpierw kąpiel w morzu w oczekiwaniu na busa. Agnieszka skarży się, że plażowicze dziwnie patrzą na jej opaleniznę rowerową, morze zimne, a nad morzem straszą jakieś dziwne bloczyska, ale i tak jest fajnie – spokojny plażing da się lubić.


Gdy bus pojawia się orientujemy się, że przegapiliśmy termin zamknięcia recepcji. Na szczęście wykręcenie podanego na drzwiach numeru załatwia sprawę. Kilka osób idzie wieczorem na owoce morza, my zadowalamy się spokojem campingu i Longinową kolacją.


Na początek dnia mamy do przejechania Vigo. Po tym jak poszła fama, że prowadzę bocznymi drogami, dziś jedzie ze mną duża grupa. A ja wybrałem przez miasto drogę fatalną 🙁 Mogłem okrążyć miasto od południa, po trasie pieszego Camino – byłoby kilka miejsc problematycznych dla rowerów, ale dałoby się. Zamiast tego decyduję się na „liźnięcie” centrum – bez wjeżdżania na wzgórze twierdzy, tak raczej nad morzem. Decyzja zła, skutkująca przejazdem przez dzielnice portowe, w sporym ruchu i z problemami wynikającymi z rozbijania dużej grupy przez np. światła na skrzyżowaniach. Jesteśmy tak zmęczeni miastem, że nawet nie zatrzymujemy się w żadnym z licznych lokali po drodze (widać że ładnie podają ryby w dużym wyborze) – po prostu staramy się to przejechać.

Zaliczamy katedrę:


Atrakcją są też drzewka pomarańczowe rosnące w środku miasta, od tak – przy ruchliwej drodze.

Ale najważniejsze, że w końcu udaje się z miasta wyjechać. Celuję z wyjazdem tak, żeby mieć okazję wjechać na Monte da Guia – strome wzgórze nad miastem


z fajnym kościołem.



Wzgórze jest na tyle wysokie, że wyjeżdżamy ponad mgły wiszące nad miastem i w końcu widzimy słońce i błękit nieba.


Już spokojniejszymi drogami dojeżdżamy do pięknego mostu, którym prowadzi autostrada:


a zatoka jest pełna jakiś dziwnych „platform”, których przeznaczenia nie potrafimy się domyślić:


Zastanawiamy się nad przejazdem mostem (on ma 3 nitki – jest szansa, że jedną z nich dałoby się kulturalnie przejechać), ale zraża złożoność węzła drogowego przed mostem, chaos na drodze widziany za mostem, a dodatkowo Agnieszka powtarza za przewodnikiem o atrakcyjnych widokach na wiadukty kolejowe w Redonelli. Czyli mijamy most i jedziemy dalej nad zatoką.

Wiadukty faktycznie są, widzimy je nad sobą po stromym zjeździe, jednokierunkową drogą pod prąd:


A potem standard: oglądanie krzywego kościoła romańskiego:


oraz wizyta w knajpkowym zagłębiu (na Camino przechodzącym przez starówkę), z perfekcyjnie przyrządzonymi tapasami:


Potem, aż do Pontevedra, jesteśmy praktycznie skazani na jazdę krajówką N-550 –  żeby urwać z tego choć kilka km odbijam za miastem w Camino, które prowadzi stromymi podjazdami przez wioski. Tam grupa się rozpada z powodu złapania gumy przez jedną z dziewczyn – stajemy z Piotrkiem jej pomóc, a reszcie tłumaczę, że za chwilę jest wyjazd na N-550 i oczywista droga. I żeby nie czekali.

Łatanie dętki w środku wioski powoduje, że wychodzą do nas miejscowi i zagadują. Konwersują głównie z Kaśką, sprawnie mówiącą po hiszpańsku, ale i po gestykulacji idzie sporo zrozumieć. Zapraszają nas na wino (odmawiamy), żartem swatają Mateusza (uciekamy) i w ogóle jest miło. Dopóki jechaliśmy wielką grupą, to nikt z nami nie gadał, a jak jesteśmy w piątkę i do tego mamy jakieś problemy, to wszystko się zmienia. W sumie naturalne.


Pontevedra to kolejne miasto z zabytkami



ale mnie tam bardziej cieszy koniec dnia, gdy już bardziej bocznymi drogami



zjeżdżamy na nocleg nad rzeką Ulla:


Jest to dobrze przygotowane (dla pielgrzymów Camino, bezpłatne) miejsce campingowe,


gdzie początkowo jesteśmy zupełnie sami, a potem do wieczornego świętowania imienin Piotrów i Pawła:



przyłącza się nienachalnie niemiecki pielgrzym rowerowy.


Padało w nocy, ale w porze wstawania i śniadania szczęśliwie odpuszcza i wraca dopiero pod koniec pakowania – zaczynamy drogę w delikatnym deszczu, który wkrótce w ogóle zanika.

Droga do Santiago oczywista – dziś już szczęśliwie nie jedziemy wielką grupą, choć spotykamy się wszyscy pod Katedrą



gdzie odnajdujemy się w kolorowym, radosnym tłumie








W kolejce do „przytul Apostoła” nie ustawiamy się:



za to odwiedzamy, czemuś znacznie mniej oblegany – grób Świętego Jakuba:

Formalnie mamy Camino zaliczone – przejechaliśmy ponad 200km, a gdyby nam się tylko chciało zbierać pieczątki po drodze, to moglibyśmy wyrobić „compostelkę”. Ale my świadomie olaliśmy formalizmy – co zobaczyliśmy to nasze, a czy było to przeżycie religijne? Może trochę tak, ale raczej przy okazji normalnej wycieczki rowerowej – nie do końca pasuje mi to do idei pielgrzymki.

Potem obiad: dziś Longin funduje knajpkę. W samiuśkim turystycznym centrum:

Planowo nocleg miał być przy dolmenie – noeolitycznej atrakcji „dla zrównoważenia Santiago” 🙂 Czyli jakaś nieznana łączka, w lesie, bez wody. A przecież tylko trochę dalej jest już Ocean – nie lepiej byłoby tam? Longin pozytywnie odpowiada na sugestię, zwłaszcza że większość chce długo zwiedzać miasto, czyli jest wielu chętnych na przejazd busem – dolmen jest na wyżynie, więc po przejeździe tam busem, pod koniec dnia mieliby przyjemny zjazd na poziom morza.

Nasza, już mniejsza grupa, zdecydowanie chce jechać rowerami, a coraz intensywniejszy deszcz przeszkadza w tym tylko trochę. Z miasta wyjeżdżamy szybkim zjazdem, potem droga prowadzi miłymi okolicami, w tym kolejnymi odcinkami pielgrzymiego szlaku.



Po drodze mijamy się z „konwojem” Ani, Roberta i małego Ernesta, a główną grupę (dowiezioną busem) spotykamy już pod samym dolmenem.  A dolmen? Zabawnie rozczarowujący:



I zdecydowanie bez żadnego sensownego miejsca na nocleg – dobrze że jedziemy dalej. Ufff (Mateusz na mnie sarkał, że namawiałem Longina do zmiany planów – jakby coś nie wyszło, to byłoby na mnie :-)).

Zostało do przejechania jeszcze pasmo wzgórz:


z całkiem zacnymi podjazdami


za które potem była smakowita nagroda: piękny, długi zjazd nad morze

Na miejscu wskazanym przez Longina jesteśmy o dziwo pierwsi. Szybkie oględziny pokazują, że na stromym brzegu zrobiono dwa zejścia: jedno na ładną piaszczystą plażę, drugie na plażę kamienistą, ale za to z elegancko wykończonym źródełkiem słodkiej wody. Miejsca do rozbicia namiotów nie były idealne: lepsza łączka była na max 4 namioty, a ta wystarczająca dla naszej grupy była ze sporymi nierównościami. Ale na jedną noc – styknie bez problemu. Tak więc, gdy przychodzi do zdzwaniania się z Longinem, z czystym sumieniem mówię, że miejscówka jest perfekcyjna. I była. Co prawda nocna kąpiel w morzu nie bardzo wyszła (za dużo wodorostów w wodzie), ale źródełko było bardziej niż wystarczające do umycia się po dniu jazdy. Cisza i spokój.


Wczoraj była stówka, dziś nawet ponad sto km – namawiam Mateusza by dał się trochę podwieźć busem. Broni się (moja krew!), ale daje się przekonać do podwózki do Fisterry. Reszta jedzie albo z pominięciem Fisterry, albo jadą busem nie tylko na przylądek, ale i dalej. Czyli dzień zaczynamy z Piotrem we dwóch (bardzo smakowita, dynamiczna jazda brzegiem morza), a po spotkaniu na przylądku z Mateuszem – w trójkę.

Dzień szary, czasem trochę pada, ale Koniec Świata widać ładnie






W kościółku w Fisterze właśnie skończyła się msza – trudno, nie zadbałem, czyli już dziś się nie załapiemy. Szkoda (niedziela).

Gonimy w trójkę resztę grupy, więc ignorujemy znak zakazu i robimy 5km skrótem – ładnym poboczem drogi ekspresowej. Ruch znikomy, ale i tak była trema. A potem, po dogonieniu grupy – długo prostą drogą, praktycznie pustą, co było zapewne zasługą niedzielnego zakazu ruchu ciężarówek, ale przede wszystkim ważnego mundialowego meczu.

A potem pada, mecz się kończy, czyli ruch samochodowy przyrasta dramatycznie, a nudna główna droga ma być aż do noclegu – Mateusz daje się namówić na podwózkę busem. Na oczywistej drodze grupa się rozjeżdża, więc gdy pojawia się opcja odbicia z głównej nad morze – akurat jestem sam. I jadę sam w te podjazdy. Bo muszę – na mój gust ruch pomeczowy na drodze jest zdecydowanie zbyt duży (dosłownie mam problem ze skrętem w lewo – kilka minut muszę na poboczu czekać na dziurę w potoku aut).

Początkowo jest dość przygnębiająco: pusta droga przez las, podjazd i silny deszcz. Ale potem wyjeżdżam na wzgórza nadmorskie i pojawiają się widoki.



W szczególności podoba mi się, że z jednego miejsca widzę i deszcz nad morzem i plamy słońca.



A im bliżej wieczora, tym bardziej urokliwie.




Podjazdy wciąż mocne, ale w tej scenerii już na nie nie zwracam uwagi. Po prostu cieszę się pięknym końcem dnia.


Na campingu oprócz gorących pryszniców i knajpy są jeszcze pralka i suszarka na żetony. Rzucamy się na te atrakcje (przez ostatnie dni nic nie schnie), ale sukces jest bardzo umiarkowany: opis jest wyłącznie po hiszpańsku i zanim się orientujemy, że trzeba w suszarce najpierw opróżnić zbiornik na wodę, to mija cały wieczór. Rozwieszamy rzeczy w pralni na sznurkach, ale nie pomaga im to wiele. Nikt jednak nie narzeka – rzeczy są wilgotne, ale na pewno odświeżone.



Mżawka, szaro, próbuję Mateusza namówić na busa (wciąż obecne obawy przed chorobą), ale on nie daje się – mówi że nie może przegapić „Wieży Herkulesa”, czyli latarni morskiej z czasów rzymskich.

Trudno, szukam na mapie dobrego przejazdu przez miasto: nie ma całkiem dobrej drogi, a grupa sarka na ciężkie podjazdy, ale mam chwilę satysfakcji, gdy młody Piotrek, który pojechał drogą mniej podjazdową, odbija na „naszą” drogą, twierdząc że tam nie szło wytrzymać od natłoku tirów 🙂

Tak więc jedziemy dużą grupą przez miasto, w końcu wjeżdżamy w wąskie uliczki starego miasta u nasady przylądka, na którym stoi Torre Hercules i wtedy mamy poważną awarię: Ance rozsypuje się pedał. Kaśka idzie rozpytać w knajpce, pod którą akurat stoimy, a pomocny Hiszpan, którego znalazła, inteligentnie łapie za telefon i znajduje sklep rowerowy z użyciem google maps. Po uzgodnieniu map okazuje się, że to raptem 300m stąd, a miejsce okazuje się doskonałe. To taki mały warsztacik, w którym za jedyne 30 euro Anka dostaje bardzo dobre jakościowo pedały, wraz z usługą wymiany. Przy okazji ja kupuję dwie linki do przerzutki (jedna na zwrot Piotrkowi), a sprzedawca, z każdą chwilą mówiący lepiej po angielsku, informuje jak najlepiej dojechać pod Wieżę.

Wieża stoi:


faktycznie jest w części rzymska, jakieś widoki są

ale wejść na górę się nie da – najbliższe bilety na wejście są na za 2 godziny.

Zawód osładzamy sobie kawką przy perfekcyjnych ciachach:

Musimy teraz dojechać do Betanzos (tam obiad), co jest pewnym wyzwaniem: A Coruna to duże miasto, a naturalną drogą do Betanzos jest ekspresówka N-VI. Przydaje się dokładna mapa w komórce – powinno się dać dojechać z pominięciem głównych dróg, nawet jeśli oznacza to kilka fragmentów bardzo bocznymi. Tylko najpierw trzeba jakoś wydostać się z miasta.


Na ślimaku przed mostem całkiem się zaplątuję, a po jego przejechaniu – desperacja: szukana droga niby jest tuż zaraz, ale żeby się tam dostać, trzeba przekroczyć nieprawdopodobnie ruchliwą, główną drogę. Dopiero po zapytaniu miejscowej widzę, że tuż obok jest kładka dla pieszych. Piękna kładka – nawet bez schodów, tylko ze stromą rampą. Uff.

A po zjechaniu z kładki: raj. Cisza, mały lokalny ruch, prosta droga przez przedmieścia. Wreszcie.

Tym razem nie wzbraniam się przed rolą „przewodnika stada” – po początkowym fragmencie przez przedmieścia (a właściwie kolejne miasteczka na obrzeżach miasta) droga jest bardzo nieoczywista, bez dokładnej mapy raczej nie do rozczajenia. Co prawda rozciągamy się nieco po drodze, ale gdy trzeba stajemy za skrzyżowaniami, itd. Z grupy gubimy tylko Pawła (okazało się że spod spożywczaka ruszył z kilkuminutowym opóźnieniem), ale on jeździ z mapą na kierownicy i nawigacją google w komórce – poradził sobie.

Droga bocznymi w kilku miejscach oznaczała znaczne podjazdy, np. 16%:


i generalnie tempo nie było zbyt duże, ale nikt nie narzekał – udało się fajną drogą przejechać pod samo Betanzos.

Tam obiad z menażki uatrakcyjnił deszcz 🙁

Lało coraz mocniej, tak że część grupy skusiła się na przejazd busem, a nasza trójka po prostu pojechała do przodu – nie było sensu stać tam na deszczu. Wkrótce i tak zatrzymaliśmy się. Na stacji benzynowej – jej kuszący daszek pojawił się gdy deszcz zrobił się naprawdę intensywny, tak że największą lejbę przeczekaliśmy wygodnie. A potem pojechaliśmy przed siebie, ciągnąc ładnym tempem kolejne podjazdy. Trochę padało, ale coraz mniej, aż w końcu – w ogóle.

Podjazdy w dobrym tempie mieszane z miłymi zjazdami oraz mały ruch samochodowy – taka droga naprawdę da się lubić, tak że gdy spotykamy busa, wracającego po kolejną turę do podwózki, to nikt nie zareagował na zachęty Janusza: oczywiście, że jedziemy razem dalej. Dopiero 10km przed końcem, gdy wracający Janusz wręcz zaczekał na nas na górce, udało się przekonać Mateusza, by dał się zabrać – wieczorną końcówkę drogi jedziemy więc już z Piotrem sami.


Nocleg miał być na pielgrzymim campingu pod klasztorem, ale recepcja była już zamknięta, a przy rozstawianiu namiotów ktoś przyszedł i miał jakieś dąsy. Longin wolał nie ryzykować konfrontacji – zapakowali się do busa i poszukali innego miejsca. Rozbiliśmy się pod miejskim basenem – trudno powiedzieć czy to ze względu na nas, ale gdy rozbiliśmy się na łączce przy płocie placu zabaw koło basenu, to basen ktoś zostawił otwarty. Akurat na pływanie nikt nie miał nastroju (chłodno), ale gorące prysznice były wspaniałe. Wypadałoby podziękować temu komuś, co wypłoszył nas spod klasztoru 🙂


Po deszczu ani śladu. Dziś jest droga na południe  – najprostsza mogłaby prowadzić po prostu drogą 840, ale to bez sensu – są ładne alternatywy, zresztą koniecznie trzeba pojechać wąwozem wzdłuż rzeki Mino. Oznacza to sporo podjazdów, ale i ładne okolice.










Praktycznie cały czas jedziemy bocznymi drogami, a gdy przychodzi przejechać chwilę główną, to udaje się to skrócić zjeżdżając na Camino. Gdy takie coś robiliśmy w Portugalii, to jechaliśmy cichą drogą, na której czasem spotykało się piechurów – tutaj na Camino spotykamy tłumy.

Mnóstwo pątników w różnym wieku. Jedni robią selfiki, inni się gromadnie modlą, inni idą w skupieniu modlitewnym (widziałem jednego z rękami związanymi różańcem – wyglądało, że to było na dłużej). A przy drodze w wiosce knajpki. Dosłownie kilka koło siebie. Przystajemy w jednej na drugie śniadanie – jest bardzo OK.

Słońce grzeje na maxa – miła odmiana po ostatnich deszczach, ale gdy stajemy na obiad w Taboada, to cieszy ogromnie, że akurat nad rynkiem jest cień od wielkiego „namiotu”. Idealne środowisko dla siesty.

Chyba było zbyt miło: przy wyjeździe z Chantady, czyli miasteczka bezpośrednio przed początkiem widokowej drogi po zboczu wąwozu, Mateusz miele tylną przerzutkę 🙁

Wózek przerzutki wplątuje się w szprychy podczas zmiany biegów na najniższy przy gwałtownym podjeździe – Mateusz depnął na tyle mocno, że wręcz rozerwał nit łączący dwie części przerzutki. Zapewne to skutek wcześniejszego przewrócenia się roweru na postoju i przeoczonego podgięcia przerzutki. Nic się nie da zrobić. Kilku speców z ekipy ogladało pacjenta, ale połamanej części nie obejdą. Wkrótce duże miasto – tam poszukamy warsztatu, a na razie trzeba prosić Janusza o podwózkę. Dla nas obu – nie zostawię Mateusza samego ze zmartwieniem. Miejsca w busie na szczęście są.

I wtedy niespodzianka: Robert usłyszał od Janusza o zmartwieniu i zadzwonił z wiadomością, że on taki przypadek przewidział – wiezie w busie zapasową przerzutkę! Szok, niedowierzanie, podziw! Tak więc zamiast czekać bezczynnie na busa, biorę się za przygotowania do wymiany przerzutki: rozkuwam delikatnie łańcuch (wiem że nie mam wprawy, więc chyba z 10 razy poprawiałem, żeby nie wysunąć trzpienia do końca), podginam z Piotrem i Tomkiem wygięty hak, szukam zastępnika dla jednej ze śrubek mocującej hak, której awaria całkiem zerwała gwint.


Akurat jesteśmy koło warsztatu rowerowego, więc dostaję możliwość umycia usmarowanych rąk (fajny patent: płyn do mycia naczyń + piasek) i mało brakowało, a bym też wyprosił zastępczą śrubkę z nakrętką. Ale najpierw w warsztacie pojawili się klienci, a potem przyjechał Janusz – bez śrubki do haka nie odważyłem się założyć nowej przerzutki, więc jednak rowery i my weszliśmy do busa.

Droga jest przepiękna – serce się kraje nie tylko z powodu przykrej awarii, ale także dlatego, że patrzymy na te widoki przez szybę.


Mateusz dzielnie znosi stratę – w zasadzie jestem mu niepotrzebny, ale przecież nie będę teraz cudował z oddzielaniem się. I wtedy doganiamy Longina, który ze śpiącą w foteliku Nadią i zmęczoną Aidą chętnie oddałby dzieci do busa, tylko nie może, bo my zajęliśmy ostatnie miejsca.

Nie ma wyjścia: muszę spadać 🙂

Czy było ładnie? Przepięknie! Było dużo ostrych i podjazdów i zjazdów, a całość była bardzo smakowita.






Po zjeździe pod zaporę zostało jeszcze 20km do Ourence – droga równa, ciągnie mnie do zamartwiającego się Mateusza, więc deptam nieco mocniej – wkrótce jestem w mieście i znajduję busa.


Gdyby nie nerwy związane z awarią, to mógłby być całkiem miły nocleg: 400m dalej były otwarte baseny źródeł termalnych (a przy nich porządne toalety), a że w pobliżu stało kilka camperów, to pewnie nikt nie powinien się strzępić o nasze namioty w pobliżu ścieżki biegowej. Ale nerwy były, więc nikt się porządnie nie rozejrzał (a jeśli się rozejrzał, to ja tego nie załapałem, a sam przejeżdżając koło basenów czemuś uznałem je za zamknięte): mycia dziś nie było, namioty celowo rozkładaliśmy późno, a dla WC chodziliśmy do pobliskiej piwiarni (co miało swoje zalety – coś zamówić wypadało :-)). Ot takie atrakcje związane z noclegiem w parku miejskim…

Za to piwko po dzisiejszym długim dniu smakowało wybornie!



Rano na spokojnie udało się rower Mateusza złożyć do kupy: Robert znalazł też pasującą śrubkę, hak podprostowało się do końca z użyciem „francuza” (kilogramowe narzędzie na wyprawę rowerową – robi wrażenie!), nowa przerzutka działa bez zarzutu – rower chodzi idealnie. Mam wynotowane serwisy rowerowe w Ourence, ale nie mamy po co tam jechać: pasującego haka i tak nie będą mieli, a lepiej niż nasi spece i tak przerzutki nie ustawią.

Jazdę zaczynamy od futurystycznego mostu, z wysoko wyprowadzoną kładką dla pieszych:


a potem objeżdżamy brzeg starówki, zaczynając od mostu rzymskiego, a kończąc wysoko nad miastem. Po szlaku Camino.

Mijaliśmy uliczki, w które skręcając znaleźlibyśmy się zaraz w samym centrum, ale jakoś nie skorzystaliśmy – zamiast tego zatrzymaliśmy się dopiero przy kawiarni z widokiem na katedrę:

Katedra podobno piękna, z kompleksem bycia lepszą wersją katedry w Santiago – cóż, my jedziemy dalej. Wyjazd z Ourence
jest niełatwy – same duże drogi. Można było próbować wyjechać całkiem bocznymi, odbijając mocno na zachód (tak pojechała Agnieszka i wygrała), ale ja wymyśliłem by spróbować takimi pośrednimi. A to, na wyjeździe z miasta. przełożyło się na potężny podjazd w upale, w nieprzyjemnie dużym ruchu. Cóż – tym razem nie trafiłem.

Za to Piotr miał okazję zachwycić się Garbusem:

Potem mamy spory kawałek drogą 540, na której miłym przerywnikiem jest Celanova, z wielkim budynkiem, na którym zachwycił mnie wzorcowo uduchowiony święty:

Ale generalnie to był upalny dzień, z długim podjazdem na przełęcz, na której było ładne miejsce postojowe z drzewem-fontanną:


i z fajnymi widokami na góry za przełęczą:



W końcu zjeżdżamy nad rzekę Lima i podziwiamy widoki.

Podczas spokojnego zjazdu akurat ja pojechałem pierwszy, tak więc gdy między drzewami zauważyłem tamę, to obróciłem się wołając, że może by się zatrzymać na oglądanie. I z tego półobrócenia oglądałem lecącego na twarz Mateusza… Bo Piotr na moje wołanie przyhamował, Mateusz także, ale z opóźnieniem, nadużywając przedniego hamulca – w efekcie tego władował się w Piotra i poleciał nad kierownicą. Wylądował, jak się okazało, całkiem nieźle: większość impetu wzięła na siebie kamizelka, tak więc poza zadrapanymi kolanami i nerwami – obyło się bez strat.
Za to rower ucierpiał, konkretnie przestała przerzucać przednia klamkomanetka.

Piotr spróbował naprawy i prawie mu się udało. Znalazł co wyskoczyło w trakcie upadku i nawet to poprawił. Pozostało jednak złożyć wszystko do kupy, a to bardzo złożony mechanizm, pełen zapadek i naciągniętych sprężynek. Przez ok. godzinę dokonywał cudów zręczności (on naprawdę ma talent w palcach), ale w tych warunkach zadanie okazało się niemożliwe do skończenia. Zaczynało się zmierzchać – trzeba było jechać. Manetkę zablokował na średnim blacie i pojechaliśmy.

Mateusz przejęty brakiem najniższych biegów popylał tak, że ciężko było go dogonić – obawy, że trzeba by go np. holować z pomocą sznurka, okazały się bezpodstawne. Zjeżdżamy nad jezioro w zapadającym zmroku:


i jedziemy do mostu, za którym jest podjazd do naszego campingu:

Camping miły i cichy, ze wszystkimi wygodami. I Robertem, który jak się okazało, przewidział każdą ewentualność, w tym i naszą kolejną awarię – ma manetkę zastępczą.


Zastępcza manetka Roberta to stary SIS, wymontowany lata temu ze skasowanego roweru. Jest mała, lekka i podobno już wielokrotnie pokazała swą użyteczność, ratując kolejne rowery na Longinadach. Teraz uratowała rower Mateusza: zamontowana nad prawą klamkomanetką, z powodzeniem sterowała przednimi biegami. Genialne! Mateusz przeszczęśliwy 🙂



Przednia przerzutka przyda się – dziś wracamy do Portugalii, przekraczając najwyższą przełęcz na naszej trasie: Portela do Homem.

Opis trasy prosty: najpierw długi podjazd:










potem przełęcz z knajpką i zjazd w dolinę, nad jezioro:



a potem wzdłuż jeziora:

Obok drogi napotykamy na ładnie obudowane źródło. Jest cień, jest zatoczka oddzielająca nas od drogi, woda pyszna (nawet zatrzymała się przy nas karetka – wysiadła pielęgniarka tylko po to, by się tej wody napić). Grzech byłoby nie przystanąć.


Obiad ma być za 20km, ale już jest ciężko ciągnąć. Przy źródle obiaduje grupka Tomka (nie korzystająca z obiadów Longinowych) i to jest teraz naprawdę dobry pomysł – decyduję się skorzystać z tego, że w sakwach wożę nie tylko menażki, ale i palnik oraz nieco jedzenia na wszelki wypadek. Nie ma co ciągnąć na głodnego – zjemy tu barszcz z uszkami.

I gdy tak sobie obiadujemy, pojawia się Tadek, twierdząc, że zaraz będzie tu Janusz i obiad. Że zmiana planów. Czyli dobrze, że tu stanęliśmy. Fajnie.

A dotychczasowe planowe miejsce obiadowa „awansuje” na dzisiejszy nocleg. Czyli śpimy na łączce nad rzeką między mostem drogowym, a starym (rzymskim).



I znowu wyszukiwałem w google maps warsztaty rowerowe, ale tym razem trzeba skorzystać. Lepiej nie nadużywać szczęścia i manetkę zastępczą zwrócić do zapasów Roberta – dziś dzień zaczniemy od sklepów rowerowych w Bradze. Pojechaliśmy tam z Mateuszem sami – nie ma sensu innym psuć dnia zakupami, a że najlepsze opinie ma warsztat na peryferiach, który ma w środku dnia przerwę w pracy, to trzeba się sprężać.

Staram się z grubsza ominąć miasto i udaje się prawie idealnie. Prawie, bo na jednym ze skrzyżowań mylę drogi, co kosztuje nas 3km przejechane poboczem ekspresówki – nie ma stamtąd jak uciec. Za to trafiamy do warsztatu nawet szybciej niż poprawną drogą 🙂

Warsztat jest miły i pełen wypasionych sprzętów. Nie doczytałem, że to warsztat o dobrych opiniach, ale specjalizujący się w rowerach górskich i downhillowych – Mateuszowy trekking to dla nich egzotyka. Ale rozmawiają z nami po angielsku i faktycznie starają się wspaniale: właściciel obdzwania inne sklepy rowerowe w Bradze w poszukiwaniu klamkomanetki i okazuje się, że jedyną szansą dla nas jest sklep, który ma taką na składzie, ale w komplecie z tylną, niepasującą. Już mamy się wycofać (że dojedziemy Longinadę do końca na manetce zastępczej), gdy uaktywnia się cichy dotychczas pracownik serwisu i wyciąga z szuflady „nasze” klamkomanetki. Okazuje się, że ma ich dosłownie kilka – używanych, ale w dobrym stanie. Po klientach zmieniających je na wyższe modele.

W efekcie Mateusz ma w pełni sprawny rower za jedyne 15 euro (z robocizną), po czym, już na spokojnie, jedziemy zwiedzać Bragę:




>>>>
photosphere



Po czym jedziemy pod stadion – na Longinowy obiad:

Longinada się kończy, nie ma co oszczędzać sił – chcę przejazd na nocleg zrobić wysiłkowo, bocznymi drogami, tak żeby coś zobaczyć. Jest więcej chętnych na taki wariant, więc jedziemy w szóstkę.

Zaczynamy od sanktuarium górującego nad samą Bragą: Bom Jesus. Z miasta udaje się wyjechać nową (nie mam jej jeszcze na mapie) ścieżką rowerową, po czym mamy długi, ale bardzo grzeczny podjazd na górę. A tam pięknie:




Aż chciałoby się dłużej zostać, tylko czas goni (dzień się pomału kończy, a drogi zostało sporo).

Jedziemy do kolejnego sanktuarium na górze – Sameiro:





a potem długi zjazd w dolinę.

Tam robię szybką kalkulację czasu i wychodzi, że nie zdążymy bocznymi przed zmrokiem. Z bólem serca skręcam na główną – musimy się nią przemęczyć kilka km, aż do Guimaraes:


Tam robi się już wieczornie, a górująca nad miastem góra Penha, gdzie mamy nocleg, wygląda w tym świetle kusząco, ale dość okazale:

co skutkuje tym, że dziewczyny dzwonią do Janusza z pytaniem, czy nie załapałyby się na podwózkę. Co o dziwo spotyka się z pełnym zrozumieniem – przyjedzie po nas.

A właściwie przyjedzie po nie – my jedziemy na górę rowerami. Mateusz nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, że tak należy 🙂

Podjazd w zachodzącym słońcu jest przeuroczy





a na górze trafiamy na bardzo miły camping.


Dzień zaczynam od wymiany klocków hamulcowych w moim przednim kole – to był ostatni rowerowy zakup przed wyjazdem i jak widać – przydał się bardzo (zdarłem klocki do zera – już słyszałem wczoraj darcie metalu).

A potem wyjazd do kościoła na górze – teraz zatopionego we mgle. A właściwie w chmurach, przelewających się wolno dookoła.




Piękny, długi a ostry zjazd i znowu jesteśmy w upalnym otoczeniu – pozostał jeszcze przejazd doliną rzeki Ave nad Ocean:


Jeszcze tylko trochę drogi terenowej (dla uniknięcia głównej), jeszcze postój-siesja na obiad w Trofa (opychanie się kolejno: arbuzem, ciastkami, pieczonym kurczakiem)


i wracamy do punktu startu – na plażę Azurara:


Jeszcze pakowanie (rowery i część bagaży wieczorem, namioty i reszta bagaży – rano), po czym żegnamy się z Januszem i resztą grupy i jedziemy metrem do Porto.



W Porto msza (po portugalsku), a potem zwiedzanie bez napinki – po prostu staramy się zgubić w wąskich uliczkach. Co prawda nie zaliczyliśmy żadnego z „punktów obowiązkowych” (jak np. księgarnia Harry Pottera), ale to właśnie takie Porto chciałbym pamiętać:





Nocleg nadspodziewanie miły, w szczególności zaskakuje recepcjonista, który choć nie mówił ani słowa po angielsku, to całkiem sprawnie zrozumiał co się do niego mówi i zamówił dla nas taksówkę na lotnisko (na 5 rano).