Prognoza pogody mówiła o silnie narastającym, południowo-wschodnim wietrze. Trudno o gorszego psuja wyjazdu niż mocarny wmordęwind pod koniec, więc poszukałem takiej trasy by wracać z wiatrem: jedziemy na wschód. Jadę z Piotrem – poprzedni wyjazd był dla niego raczej spokojny, więc nie ma oporów, gdy mówię o dłuższej niż poprzednio trasie: będziemy wracać wzdłuż Dunajca i Wisły. W końcu pogoda nie była taka trudna jak się szykowałem, ale i tak została trasa wschodnia: najpierw górkami do Czchowa, a potem powrót z oglądaniem nowego asfaltu Velo Dunajec.

Spotykamy się z Piotrem w połowie drogi – pod Dworem Czeczów w Bieżanowie i jedziemy: koło Wieliczki (raczej unikając podjazdów), przez Staniątki, Niegowić do Kuter Port. Na ławeczce nad stawem, przy pięknym słoneczku jemy kanapki i leniwie zbieramy się do podjazdów, które na nas czekają tuż za Rabą: Las Wieniecki.

Tak, to piękne miejsce – warto było tu przyjechać. Podjazdy są, ale nie na tyle mocne, by przeszkadzały na szosówce – jedzie mi się świetnie, na tyle dobrze, że tym razem to Piotr mimo swojej wzorowej kondycji i opon 25mm – musi się starać. A po podjeździe – długi i smakowity zjazd w lesie.

Wyjeżdżamy na pachnące i huczące od tysięcy pszczół pole rzepaku w dolinie Stradomki:

i ciągniemy w stronę kolejnych wzgórz: Las Kolanowski. Tam akurat mam okazję zaliczyć brakujące kafelki, więc jedziemy z małym odbiciem (ścieżka koło kurhanów w lesie okazała się nieprzejezdna dla naszych opon), a na końcu mamy 2km ładnej drogi gruntowo-kamienistej przez las.

Potem kilka metrów po głównej drodze (mocny kontrast z cichym lasem, z którego właśnie wyjechaliśmy) i zbaczamy na boczną, która nas wyprowadza wprost na Zamek Lubomirskich w Wiśniczu.

Potem dalej boczną drogą – do Lipnicy Murowanej, gdzie pod kościołem znajdujemy sobie miejsce na trawie, w cieniu i ciszy – w sam raz na miłą odsapkę w środku dnia.

Dalej jedziemy na Tymową – jakiś podjazd tam jest, ale generalnie jest raczej spokojnie, aż do chwili gdy odbijamy w bok, tak by pojechać wprost na Czchów. Tam też trzeba się już żegnać z górami – tu ostatnie poważne podjazdy, potem będzie już wzdłuż rzek.

W Czchowie zamek pomijamy (zamknięty), odwiedzamy ostatni sklepik z wodą, przejeżdżamy przez tamę:

po czym zaraz za tamą okazuje się, że „nad rzeką” nie zawsze oznacza po równym 🙂

Ale to było chwilowe – droga wije się po drobnych wioskach, czasem wyjeżdża odrobinę na zbocze, ale już bez wielkich podjazdów. A gdy trafiamy na świeżo oddany fragment Velo Dunajec, to jest już płasko jak na stole:

Południowy wiatr delikatnie popycha, idealny asfalt – jedzie się szybko, tak że do zamawiania obiadu (na wynos w Zakliczynie) zabieramy się nieco za późno: na nasze pierogi (za tłuste) i pomidorową (mniam) musimy czekać. Przy piwku bezalkoholowym, siedząc na podeście kapliczki Św. Floriana w rynku (akurat tam był cień).

A potem dalej wzdłuż Dunajca – różnymi drogami, z jednym solidnym podjazdem i jednym krótkim kawałkiem szutru.

W Bogumiłowicach (PKP) jesteśmy ok. 17 – zostało jeszcze ponad 100km, ale Piotr twardo odmawia powrotu pociągiem. Mówi, że jeśli zdążymy do rana, to będzie OK. Wiadomo: twardziel.

To było męczące 100km: najpierw z wiatrem, potem, ok. połowy drogi wzdłuż Wisły – raczej pod wiatr (wieczorem wiatr słabnie). Cały czas z naciskiem na tempo – trochę to marudne było, ale miało pewien urok – pod szarzejącym, zachmurzonym teraz niebem, a w końcu w zmroku, na lampkach. Mieliśmy też wystarczająco duży materiał porównawczy do stwierdzenia, że piotrkowa lemondka daje podobny skutek dla tempa jazdy jak dolny chwyt na moim baranku – dobrze wiedzieć.

Tylko byłoby fajnie mieć więcej wody, choćby dlatego, że po zakliczyńskich zapiekanych pierogach ze szpinakiem – nieco suszy. Teraz już na pewno wszystko wyzamykane (nawet jeśli po wioskach w ogóle coś w niedzielę otwierali), a odbijać daleko do jakiś stacji benzynowych szkoda czasu.

No i na pewno Piotrowi jazdy nie ułatwiło to, że 67km przed końcem drogi ukręcił pedał. Coś się urwało, tak że cały zszedł z ośki. Na szczęście to SPD, więc jadąc uważnie, potrafił utrzymać go w miejscu.

Ale dał radę. Szacun! Nigdy wcześniej nie przejechał 200km w jednym kawałku, a tutaj pociągnął 250km, z czego prawie połowa była z solidnymi podjazdami. Mówił, że trochę się zmęczył 🙂