….bo za bardzo lubię bezdroża. A właściwie to mam problem z zawracaniem z pięknych miejsc tylko dlatego, że asfalt się skończył 🙂

Według prognozy pogody we wtorek ma padać, a mnie po poniedziałku w pracy (i to jeszcze zdalnej) już lekko nosi. Co prawda mam wyrzuty sumienia, że wolny wieczór „zmarnuję” zamiast kopać w ogródku, ale jednak zbieram się na rower: na zachód, wzdłuż Wisły, a potem się zobaczy. Niebo szare, wiatr (w plecy!), ale stopniowo się rozjaśnia – gdy pod Wawelem przychodzi czas na decyzję, to stwierdzam, że jadę na Piekary. Mam tam kilka kafelków do zaliczenia, więc mam cel.

A jeszcze na wałach wiślanych miła niespodzianka – jeden z mijanych w pędzie rowerzystów to Piotrek. Mamy ułamek sekundy na skojarzenie, ale obaj hamujemy i chwilę gadamy. On też wyszedł przejechać się po pracy.

Na polach za Piekarami pogoda zaczyna się zmieniać – wiatr cichnie a niebo stopniowo się rozpogadza. Pojawiają się widoki.

I te widoki, oraz np. kapliczki przydrożne, wytrącają mnie z rytmu szosowego – nie potrafię przejechać mimo, skupić się na ciśnięciu, gdy widzę coś, co chciałbym zapamiętać, spróbować „złapać chwilę” pomagając sobie zdjęciami.

Św. Antoni

Po drodze zwraca też uwagę niepozorny cmentarzyk choleryczny – jakoś teraz bardziej się to w oczy rzuca:

Objeżdżam okolice nanizując na trasę kolejne kafelki i dochodzę do takiego, gdzie nie ma drogi. Jest tylko szlak turystyczny, którym mogę wjechać trochę w kafelek i zawrócić. Szlak prowadzi polną drogą – nieco piaszczystą, ale uważając – da się nią jechać. Światło wieczoru robi się złote, a mnie dopada nastrój tego miejsca – olewam dalsze kafelkowanie i po prostu jadę przed siebie.

I gdy tak sobie jadę przed siebie, to na drodze pojawiają się kamienie. Pewnie to przygotowanie pod asfalt, ale teraz jechać się po tym szosą nie da. Zawracać czy prowadzić rower dalej?

Trochę prowadzę, trochę jadę, ale w końcu mapa pokazuje, że ta droga in spe odbija w bok – skoro zabrnąłem tak daleko, to trzeba się jakoś przebić do Czernichowa.

Znajduję leśną drogę – niby lepsza od kamienistej, ale w końcu robi się mocno problematyczna: gdyby było wilgotniej, to byłoby błoto, a tak to jest tylko miękka ziemia z powgniataną miazgą drzewną. A i to wkrótce się kończy – rower pcham (czasem muszę nieść: przydaje się, że szosa jest lekka) zanikającą ścieżką w wysokiej trawie i trzcinach. Tuż koło mnie przebiega sarna (jakby w ogóle mnie nie widziała), a bażanty jak wzbijają się w powietrze, to nie płoszone, tylko zajęte swoimi sprawami.

I w końcu ścieżka znika całkiem. Do lasu mam jeszcze kilkaset metrów, ale przez trawę wyższą ode mnie – to naprawdę daleko.

Robię więc coś niestosownego: przedzieram się do najbliższego pola i idę nim. Dobrze że jest sucho – ani się nie zapadam, ani nawet niczego za bardzo nie depczę.

I tak docieram do granicy lasu, gdzie znajduję drogę: wygodną (da się jechać!) i piękną:

Słońce jest już nisko, ale powinienem przed zachodem słońca dotrzeć do asfaltu. To był dobry wybór tędy pojechać/pójść:

Droga po wejściu w las kilkukrotnie robi się błotnista, ale nawet największe kałuże dają się obejść. Do czasu gdy trafiam na regularne bagno:

Na szczęście oprócz takiego brodu jest też ścieżka, prowadząca na przerzucone nad czarną wodą jakieś luźne żerdzie. A potem jeszcze chwilka i wyjeżdżam z lasu na dom, koło którego zaczyna się asfalt. W samą porę, by z drogi obejrzeć zachód słońca:

Potem Czernichów – koło „stacji kolejowej”:

jadę na prom na Wiśle:

Za Wisła myślałem jeszcze zaliczyć kafelek, ale za bardzo spodobało mi się wieczorne niebo nad ścieżką na wałach – jadę więc ścieżką, a potem dziurawym asfaltem przez wioski, kanał, do DK44:

Nie jadę DK długo – po co jechać główną, zresztą skręt w bok to dwa kolejne kafelki. W nagrodę mam też widok kościoła w Krzęcinie:

Zmrok zapada już szybko, tak że gdy wyjeżdżam na wzgórza, po których idzie DW953 na Kalwarię, to już światła dnia zostaje tylko odrobinka, która ładnie mi się skleja w całość ze odczytywanym do ucha audiobookiem (nowy Jonathan Carroll – akurat było o odwiedzinach w domu dawnej dziewczyny i jej autystycznej córki; w wirtualnym „podświecie” wykreowanym tajemniczym tatuażem; pokręcone, lekko grafomańskie, ale z ciekawym nastrojem – dawno nie czytałem Carrolla, więc całkiem nieźle teraz smakuje):

Jeszcze tylko jeden kafelek do kolekcji (odbicie 1km w bok) i długi, piękny zjazd na lampce ustawione na max (1100 lm) – do Skawiny. Już się robi chłodno – dobrze, że przewidująco wziąłem do torby pod ramą prawdziwą kurtkę, a nie najlżejszą wiatróweczkę, jak początkowo zamierzałem.

Jest już późno – drogi puste i ciche. Dopiero na wałach wiślanych pojawiają się pojedynczy rowerzyści. Do domu docieram o północy. Piękny wieczór.