Ciągle ciężko mi o jakiekolwiek plany wakacyjne, ale tym razem mnie „zmuszono”: firmowy wyjazd do Polańczyka. Niedziela-środa, jakieś wykłady, ale przede wszystkim „integracja” 😃 Brzmiało atrakcyjnie, a do tego oczywiście wpadłem na pomysł wzmocnienia wyjazdu: plecak weźmie kolega autem, a ja na szosie, na lekko pojadę i może też i wrócę. Dyżur zamieniony, wszystko ustalone – a wyjazd w ostatniej chwili odwołany… Nie może tak być: stwierdziłem, że i tak pojadę, tylko że z powodu braku miejscówki w Bieszczadach pojadę „w stylu oblężniczym” – z sakwami i namiotem.

Sakwy wyszły potężne, ale nie miałem siły ich odchudzać – uczucie że „coś mnie bierze” powodowało, że trudno było powstrzymać się przed dorzuceniem a to kurtki przeciwdeszczowej, a to ciepłego śpiwora, a to polaru na chłodne noce… Bo coś mnie brało – tłumaczyłem sobie, że to pewnie tylko alergia, ale odpowiednio mocna alergia jest słabo odróżnialna od przeziębienia. Do ostatniej chwili wahałem się czy to rozsądne, ale w końcu w sobotę wieczorem poszedłem na niedzielną mszę, nastawiłem budzik na wschód słońca i w niedzielę o 5 rano ruszam w drogę:

Po prostu przed siebie, omijając ruchliwe drogi: za Proszowicami wjeżdżam na EV11 – ścieżka rowerową do Wiślicy, za którą na chwilę odbijam między stawy „ostoi ptaków”:

a potem do Nowego Korczyna, gdzie wytchnienie od solidnego upału daje kościół Franciszkanów:

i most na Wiśle, za którym, już w totalnym skwarze – wały wiślane (a na nich pierwsi dziś rowerzyści), do Szczucina:

Jak widać na mapie trasa prowadzi nieco po łuku, ale dzięki temu zaoszczędziłem trochę podjazdów: pierwsze 120km mam prawie po płaskim, potem na południe dolinami rzek – dzięki temu mam szansę sprawnie kręcić dystans nawet nieco bez formy, co jest o tyle istotne że pierwsze sensowne miejsca na nocleg pod namiotem mam dopiero koło Krosna. Głupio byłoby jechać z dużymi sakwami, a ostatecznie spać gdzieś w hotelu…

A upał okazuje się być przedburzowy – w Przecławiu, akurat gdy oglądałem tamtejszy pałacyk, lunęło.

Nie przejąłem się bardzo, bo przecież w przepastnych sakwach mam wszystko co pozwala jechać w deszczu godzinami, ale nie miałem szans wypróbować ekwipunku, bo w czasie gdy się przebierałem – ulewa skończyła się. OK, dalej w drogę – doliną Wisłoki, przecinam A4 i za 94ką zaliczam pierwsze solidne podjazdy.

I tak turlam się do Wielopola (miejsce urodzin Kantora). 190km za mną, jestem już zmordowany drogą, upałem i brakiem obiadu – może i lepiej byłoby wykorzystać światło dnia jadąc dalej, ale wygrywa bardzo miła restauracja. Przy smacznym obiedzie dumam nad mapą – pierwotny plan zakładał wjazd do Krosna od północy, po wjechaniu na wzgórza Rezerwatu Prządki z ciekawym ponoć zamkiem. I to nadal nie jest zły plan – przy długim obecnie dniu miałbym szansę na resztki światła przy tym zamku, a potem w nocy Krosno i w końcu pole biwakowe nad Wisłokiem. Dzień wyszedłby morderczy, ale przecież takie lubię. Z drugiej strony zamek na tempo wcale nie musi być taki atrakcyjny, a podjechanie tam to sporo większy wysiłek niż naturalna droga doliną Wisłoka – co może się przełożyć na znacznie późniejszą porę noclegu.

Wygrywa rozsądek – jadę znaną już mi drogę przez Frysztak, a w międzyczasie dzień robi się złoty, a niebo efektowne od zbierających się (na deszcz?) chmur.

W Wiśniowej, na 199km zrywam łańcuch.

Dlaczego? Prawie bez powodu – biegi zmieniać umiem, jedyne co mam sobie do zarzucenia, to że było już prawie 100km od ostatniego smarowania woskiem (Momum – smarowanie co 100km). Bo chciałem dociągnąć do jakiegoś naturalnego miejsca na postój, skoro po nałożeniu wosku trzeba 15 minut odczekać. A do tego, jak ostatni przymuł, nie zabezpieczam końcówki łańcucha od razu, tylko przeprowadzam rower do miejsca z boku drogi gdzie można spokojnie stać – co się zemściło, bo okazało się, że to nie było normalne zerwanie, tylko rozpięła się spinka, tyle że na tych 20 metrach przeprowadzania roweru zgubiłem tulejkę ogniwa. A potem, szukając w przydrożnym żwirku – oczywiście już nie znalazłem.

Czyli muszę skrócić łańcuch o 2 ogniwa – dużo, bo to już drugie skracanie tego łańcucha (pierwsze było jeszcze przed wyjazdem – wtedy zawiniło zaklejenie przedniej przerzutki błotem – myślałem, że to było zdarzenie wyjątkowe i że nie muszę się obawiać powtórki). Będzie kłopot – wcześniej terkotało mi trochę na najniższym biegu, teraz pewnie 1-2 najniższe biegi będą całkiem niedostępne. Nie ma lekko…

Zapada zmrok, łatam łańcuch, turlam się na pobliską stację benzynową i myślę co dalej. Bo odeszła mnie ochota na forsowną jazdę po zmroku, tym bardziej, że chyba zbiera się na deszcz. Czyżbym miał jednak nocować na jakieś kwaterze? Coś by się tu chyba znalazło… I wtedy widzę na mapie, że raptem 2km dalej mam wiatę:

Zrządzenie losu czy nie – chcę skorzystać. Co prawda na miejscu okazuje się, że asfalt z mapy Compassa to ściema, ale łączka zaraz za domami jest idealna. To początek ścieżki przyrodniczej – jest jakaś tablica informacyjna, ławka, teren wygląda na publiczny – nie chcę dobijać się do domów (już późno) z pytaniem o pozwolenie, tylko po prostu rozkładam namiot. W pośpiechu, bo właśnie zaczyna padać.

A spod krzewu na skraju łączki patrzy na mnie malutki lisek – jego oczy w świetle czołówki błyszczą niesamowicie, ale oświetlony pokazuje sympatyczny pyszczek. W ogóle się nie boi.

A deszcz z przerwami, nie bardzo intensywny, ale wystarcza by zachęcić do schowania się w namiocie – zasypiam błyskawicznie, choć ciepły śpiwór zabrany z powodu mojego rzekomego przeziębienia okazuje się kompletnie nietrafiony – przykrywam się nim rozpiętym, jak kołdrą.


Poranek piękny, budzę się wyspany i ewidentnie zdrowy! Spokojne suszenie namiotu, śniadanie, witanie się z leśnikami przyjeżdżającymi tutaj do pracy, oglądanie trochę rezerwatu, tuż koło którego spałem – i w drogę.

Droga wieczorem raczej spokojna (bo niedziela?) teraz jest nieprzyzwoicie ruchliwa – ale do Krosna niedaleko. Samo Krosno wita straszliwą infrastrukturą rowerową: kostkowe ścieżki, jakieś dziwaczne pomysły przy skrzyżowaniach, dobrze że mapa pokazała alternatywną drogę bocznymi uliczkami. Wjazd do centrum i od razu przede mną duży sklep rowerowy – trzeba skorzystać: kupić zapasową spinkę do łańcucha i może się uda kupić butelkę wosku, tak żeby łańcuch móc częściej, a obficie podlewać (z domu wziąłem tylko małą buteleczkę wyjazdową na bodajże 6 smarowań – a jak widać podlewanie raz na 100km to za mało).

Wosku nie mieli (i chyba nie słyszeli o takim wynalazku), ale spinki są i jest FinishLine ceramic – nie powinien się z woskiem bardzo pogryźć. A że sprzedawca wygląda na kumatego, to mówię co mi się stało – od słowa do słowa i okazuje się, że na półce ma nie tylko odpowiedni łańcuch, ale także i kasetę 11-36! (niezbędna wymiana razem z łańcuchem – to już 6 tys km, jak szybko znajduję w arkuszu w komórce). I że nie ma problemu, by mi je na poczekaniu założyć. Mam raczej kiepskie doświadczenia z serwisowaniem roweru w drodze, ale wymiana kasety i łańcucha nie jest jakoś szczególnie trudne – warto zaryzykować. Po krótkim spacerze wracam – rower gotowy. Przednie zębatki przyjęły nowy łańcuch (straciłem tylko 2 biegi na środkowej zębatce) – jest dobrze! Znowu mam najniższe biegi – wyjazd w góry uratowany! Wosk idzie w odstawkę – chyba muszę zaakceptować fakt, że coś co dobrze sprawdza się w rowerze szosowym niekoniecznie jest dobre dla roweru z 3 blatami z przodu.

Z Krosna jadę po śladzie Sławka – to dzięki jego przejażdżce wiem nie tylko jak sensownie (omijając główne drogi) przejechać do Rymanowa, ale przede wszystkim mam pewną drogę przez góry: równoległą do tej Rymanów – Daliowa, ale kompletnie pustą, bo praktycznie nieznaną (na mapie jeszcze jej nie ma).

Na wyjeździe z miasta oglądam sobie z zadziwiająco bliska sarnę pasącą na łące w pobliżu drogi, przejeżdżam rozgrzane upałem wioski i pagórki, jem obiad w Rymanowie, docieram do zapory na Wisłoku i wjeżdżam w dolinę prowadzącą na południe.

Na jednym z kilku miejsc, gdzie mógłbym wygodnie spać po pierwszym dniu (gdybym dał radę tu dotrzeć), popijając herbatkę z tytanowego kubka, myślę o tym gdzie dalej jechać.

Wyjechałem z myślą o Bieszczadach, chciałem obejrzeć miejsca po wioskach u źródeł Sanu – tak ładnie opisywanych w książce Potaczały, której ostatnio słuchałem. Ale jak to teraz z mapą zacząłem dokładniej przeliczać, to wyszło, że taki wyjazd to byłby ciągły pośpiech. Musiałbym się sprężać żeby coś zobaczyć i wrócić do domu najpóźniej w czwartek przed południem (od 17:00 dyżur w pracy). A przecież Beskid Niski jest tak piękny! Jestem w górach, dobrze mi tu – po co gnać przed siebie, nie lepiej zrobić sobie „wczasy”? I tak zdecydowałem, że na nocleg dziś jadę nie do Woli Michowej, ale na pole namiotowe pod Tylawą.

Droga wzdłuż Wisłoka w końcu zmieniła się w szutrową, ale był to bardzo porządny szuter, a z opisu Sławka wiem, że to chwilowe: po krótkim, a ostrym wyjeździe z doliny, wraca idealny asfalt (droga leśna z zakazem ruchu), tak że wygodnie można ciągnąć kolejne podjazdy.

Z sakwami tempo mam skromne, ale bawię się znakomicie. Doświadczam idealnego połączenia ładnych gór, wygodnej drogi, spokoju lasu i perspektywy wygodnego noclegu. Gdy w końcu wyjeżdżam po drugiej stronie gór, to dodatkowo mam frajdę ze zjazdów. Spotykam idącą szlakiem grupę młodzieży z plecakami – ja tu mam luksusy, a oni zmordowani na maksa, będą musieli jeszcze długo tuptać w pełnym słońcu.

Droga doliną Jasiołki prowadzi zasadniczo w dół – jedzie się fantastycznie. Jestem w środku moich ulubionych gór, mam sporo czasu i pełną swobodę – to lubię!

Aż w końcu docieram na pole biwakowe. Kompletnie puste. Trochę się obawiałem tłumów: z opisu na wiating oraz widząc wcześniej dużą liczbę aut na jednym z pól biwakowych nad Wisłokiem. A tu kompletnie nikogo.

Oczywiście nie narzekam, tylko korzystając z samotności kąpię się w pobliskim strumyku – jak dobrze!

Jest bezchmurne niebo, więc licząc na gwiaździstą noc, zamiast namiotu rozstawiam samo bivy (ja naprawdę bałem się zimna w nocy – bivy w założeniu miało awaryjnie docieplać śpiwór 😀).

Odwiedzają mnie w sumie 3 koty – fajnie, ale zauważam niestety, że bivy jest zdecydowanie gorszy niż namiot w ochronie dmuchanej karimaty przed kocimi pazurami. Wieczorem przychodzi rosa w dużych ilościach, co pokazuje drugą wadę bivy, ale ciepły śpiwór daje radę.

Gwiazdy nad głową były, spało się znakomicie.


Rano wszystko mokre od rosy, ale oznacza to jedynie, że trzeba będzie nieco dłużej się pakować, tak by słońce mogło śpiwór wysuszyć. Towarzyszy mi kot – tylko jeden (chyba ten najstarszy) i spotyka go nagroda: do śniadania otwieram konserwę, więc mogę się z nim podzielić. Gdy sobie podjadł, to wyłożył się na słońcu i zaczął mruczeć sam do siebie – aż przyjemnie tu z nim być.

Dziś chcę przejechać Beskid Niski w poprzek. Droga znana, nocleg w miarę pewny (pusta dolina z miejscówkami z wiating.eu) – czyli po prostu wypoczynek.

Ten wypoczynek jest oczywiście aktywny – podjazdy bywają naprawdę mocne, zwłaszcza w tym upale. Oraz gdy trzeba ciągnąć pod górę szutrowo – kamienistą ścieżką. Ale choć zmęczony, ewidentnie dobrze się z tym czuję – takie wczasy lubię!

Po przejechaniu leśną drogą przez góry stwierdzam, że zamiast zjeżdżać do Wołowca (tak jak jechałem tu poprzednio, z Mateuszem) odwiedzę Magurę Małastowską. Schronisko które tam mocno zapisało się w pamięci z dawnych czasów (krzyczenie do windy, lekko niesamowite schronisko w całkowicie pustych górach). Niestety zawiodłem się – schronisko jest nie tylko zamknięte, ale chyba bezpowrotnie zrujnowane nieudaną przebudową. Dobrze że nie liczyłem na żadne jedzenie w schronisku, tylko wcześniej, w Pętnej, zjadłem pyszny obiad (baraninka z kaszą gryczaną – mniam!). Rower zmienia pojęcie odległości, podobnie wiele zmienia jedzenie w relatywnie drogich lokalach, ale Beskid Niski to wciąż moje góry – może mniej niedostępne, ale ciągle puste i klimatyczne.

Po zjeździe do Nowicy skwar robi się trudny do zniesienia. Lody i lokalne piwo bezalkoholowe pomagają, ale gdy za chwilę trzeba będzie wpychać rower na stromy podjazd zrujnowanym asfaltem, to będzie trudno. Ale jak to w górach – po trudnym podjeździe jest mile chłodzący zjazd: do Uścia Gorlickiego, które przejeżdżam bez zbędnej zwłoki (sklepy, dużo ludzi, turystyczne okolice jeziora)

A potem droga doliną Białej: do Banicy i Izb. Jedna z ładniejszych dolin Beskidu Niskiego, a pod koniec możliwość zrealizowania starego marzenia, by odbić w pustą dolinę po wiosce Bieliczna.

U wylotu doliny kiedyś był PGR, teraz jakiś ośrodek wczasowy z końmi. Trochę się tego obawiam – widać pogrodzone pola, ale po chwili jazdy kamienistą drogą – robi się pusto. Aż w końcu docieram pod cerkiew grekokatolicką.

Z opisów na wiating spodziewałem się znaleźć miejsce pod namiot nieco dalej, ale tu jest po prostu idealnie. Ławki, czysty potok, równe miejsce pod namiot, nawet elegancki kibelek. Ale przede wszystkim sama cerkiew robi niesamowite wrażenie w zapadającym zmroku. Jest otwarta (w pierwszej części) i piękna.

W ogóle piękna ta dolina. Łąka powyżej cerkwi huczy świerszczami, ale tutaj cicho – zwłaszcza jak posnęły ptaki. Słychać szum strumyka i niewiele więcej.

Do czasu gdy doliną przejechało auto terenowe (jak potem popatrzyłem na mapę, to chyba chodziło o skrót polnymi i leśnymi drogami do Ropek). A późno wieczorem – drugie auto. Ale nie ma co przesadzać – byłem tu praktycznie sam. Kąpiel w strumyku, kolacja i sen. Dobrze mi tu.


Rano żegnam się (niechętnie) z pustą doliną i jadę w Beskid Sądecki.

Po zjechaniu do Izb mam przejazd do Tylicza po płytach betonowych. Nie ma co ukrywać – to nie jest najlepsza nawierzchnia pod rower… Pod koniec zjazdu sam zacząłem siebie pytać „daleko jeszcze?” 😀

Za to w Tyliczu luksusy: przy źródle pysznej wody mineralnej, wielka (cień!) wiata z wygodną ławką. Wypiłem litr wody, napełniłem butelki (zimna!), posiedziałem tu leniwie.

A potem Krynica. Może nie bardzo zatłoczona, ale jakaś taka chaotyczna – wszędzie banery „igrzysk europejskich”, w Pijalni Głównej dostałem do picia ciepłą wodę Mieczysława (masakra…), zjadłem serniczek w otoczoniu monitorów z jakimś zapętlonym video promocyjnym. Ale przynajmniej wyjazd z Krynicy rowerową drogą („Aquavelo”) był perfekcyjny.

Dojechałem tą ścieżką rowerowa do Muszyny, gdzie obejrzałem zadziwiająco bogate ogrody:

A potem dalej – EV11, nad rzeką, znaczy się będzie po płaskim. He, he:

Było stromo, ale ciekawie. Pewnie jadący z przyczepką mogliby mieć tu problemy, ale jak dla mnie – rewelacja. Po słowackiej stronie droga bardzo urozmaicona: były fragmenty płaskie, ale też sporo podjazdów, przejazdy przez wioski, ładne widoki na dolinę Popradu, liczne przydrożne źródełka (w tym całkiem smaczna woda mineralna), a w końcu atrakcja ekstra: burza.

Ta burza chodziła sobie blisko, widać było ścianę deszczu z oddali, można było mieć nadzieję że przejdzie bokiem. I prawie przeszła bokiem – padało intensywnie, ale tylko przez chwilę (akurat znalazłem schronienie pod daszkiem) i tylko pioruny waliły blisko. Za to gdy dojechałem do Mniska (most graniczny), to zrobiło się ogólnie szaro i zaczęło równo padać. Niezbyt mocno – ale według prognozy całymi godzinami.

Cóż, ładny miałem wyjazd – czas się zbierać. Jestem tuż koło Piwnicznej – chciałbym jeszcze tylko napić się tutejszej wody (bardzo lubię Piwniczankę prosto ze źródła) i mogę wsiadać do pociągu. Może i fajnie byłoby zakończyć wyjazd domknięciem pętli (droga dobrze znana i wykonalna), ale pociąg też ma zalety – zwłaszcza w deszczu.

Zastanawiałem się nad przeczekaniem największego deszczu w knajpie po drugiej stronie mostu, ale wtedy zobaczyłem super-wiatę:

Niewiele myśląc zjechałem do niej i słuchając deszczu bijącego o dach przesiedziałem dłuższą chwilę, popijając herbatkę i wyjadając co mi tam w sakwie zostało. I kupiłem bilet na pociąg – tak by starczyło czasu na Piwniczankę i niewiele więcej.


A tu wyszło słońce. Piwniczanka wypita – co teraz? Mam siedzieć i czekać na pociąg ponad godzinę w taką pogodę? Przecież tu stacje kolejowe co chwilę – przejadę się nieco wzdłuż rzeki i wsiądę w pociąg kilka stacji dalej.

To „nieco” oznaczało fantastyczną ścieżkę na zboczu góry koło Rytra, a w końcu wydrapanie się wysoko na zbocze doliny – do Woli Kroguleckiej. Jest tam nawet „wieża widokowa” (właściwie bardziej podest), ale ja nie miałem czasu na sprawdzenie co to za wieża, bo jak tylko wypchałem rower na górę (bardzo stroma, betonowa droga), to szybko zjechałem w dół, by zdążyć do pociągu w Barcicach (z niewielkim tylko zapasem).