Tym razem anons Longina był raczej zniechęcający: „zapomniana wojna”, „najdłuższa współcześnie ufortyfikowana granica”, itp. – raczej nie zależało mu na dużej grupie… Ale „Sahara” to coś, o czym zawsze marzyłem, więc decyzja była szybka: spróbuję.

Grupa wyszła mała (w sumie 6 osób), ale szczęśliwie wyjazd doszedł do skutku. I był to jeden z piękniejszych moich wyjazdów.

W ramach przygotowania do wyjazdu przeczytałem ładną książkę: reportaż B.Sabeli „Wszystkie ziarna piasku” oraz wysłuchałem z kilkunastu podcastów. Zarówno w książce jak i w części podcastów był obraz kraju niesprawiedliwie potraktowanego przez los, okupowanego, z zdesperowaną rdzenną ludnością („Sahrawi”). Od trzech pokoleń gnieżdżących się w algierskich obozach uchodźców, walczących partyzancko w siłach Frontu Polisario, odsuwanych na margines na własnej ziemi, cynicznie porzuconych przez instytucje międzynarodowe. Usłyszałem wręcz, że turystyczny wyjazd do okupowanej Sahary Zachodniej, to coś niewłaściwego, gdyż wspiera okupanta.

Jest też „mur”: pas umocnień, z wałami ziemnymi, 200 tys stacjonującego wojska i z polami minowymi. A że Polisario chwalą się, że często przestawiają Marokańczykom miny na tych polach, to może być tam naprawdę niebezpiecznie. Może lepiej za dużo o tym nie myśleć, tylko po prostu uważać z przechadzkami po pustyni w pobliżu starych wałów ziemnych (bo od najnowszego będziemy najbliżej 50km) – a wybudowano tych „murów” w sumie kilka:

Posłuchałem przejmujących pieśni Mariem Hassan i obserwowałem facebookowy profil „Equipe Media” z licznymi relacjami przeróżnych demonstracji, czy starć z marokańską bezpieką. Czy zrobiło to ze mnie jednoznacznego zwolennika sprawy Sahrawi? No właśnie nie do końca. Pojechałem na Saharę bez jednoznacznej opinii i w sumie jest tak też i po powrocie. W czasach, gdy ówczesne potęgi kolonialne rysowały sobie od linijki granice w Afryce, akurat kraj Sahrawi był odrębną całością – czy to daje im więcej praw do samostanowienia niż np. Berberom? Życie w obozie dla uchodźców czy bycie wyrzutkiem we własnym kraju to oczywiście podły los, ale Maroko nie jest tu jedynym źródłem zła – w tle jest też konflikt z Algierią i konfrontacja Zachodu z rosyjskimi wpływami. Jak mam naturalną sympatię do ludu pustyni, to nie potrafię wzbudzić w sobie niechęci do Marokańczyków.

W podcastach i w ogóle w relacjach podróżników, przewijał się też obraz Maroka jako potężnej maszyny do masowej obsługi turystów – z zatłoczonymi targami, nieuniknionym targowaniem się, pośpiechem w łapaniu „obowiązkowych” atrakcji. I dlatego jestem bardzo zadowolony, że udało się tej potworności uniknąć: byliśmy raczej poza utartymi szlakami, spotykani ludzie byli szczerzy i życzliwi, podróżowaliśmy swoim rytmem. Tylko przez chwilę (w Tiznicie) mogliśmy trochę poczuć klimat turystycznego Maroko, ale szczęśliwie szybko uciekliśmy 🙂


Środa, 28.02.2024

Lecimy Ryanairem z Balic do Agadir – popularnego kurortu nadmorskiego, więc samolot pełen Polaków spragnionych słońca i egzotyki. Wylot o 6 rano, ale przychodzi mail, by wyjątkowo zgłaszać się do odprawy już o 3 nocy (co okazało się bzdurą – wszystko było zamknięte aż do 4:00), co razem z dojazdem na lotnisko (syn mnie odwiózł !) oznacza, że wiele spania tej nocy nie było.

Pakowanie roweru z częścią bagażu (dla lepszego zabezpieczenia wrażliwych części oraz wykorzystania limitu wagi paczki z rowerem – 30kg), do tego jedna sakwa wrzucona do wspólnego bagażu rejestrowanego (z tylko najlżejszą zawartością – na głowę wychodzi 3kg) i max 10kg w plecaku małego bagażu podręcznego (20x25x40cm). W zupełności wystarczyło, choć było sporo kombinowania z zabezpieczeniem roweru w „plandece” (w tę stronę trzech z nas miało dodatkowo karton rowerowy – kłopotliwe, ale bardzo bezpieczne rozwiązanie).

A po przylocie szukanie transportu do Agadiru – do sklepu z kartuszami gazowymi i na dworzec autobusowy. Kartusze były tylko przebijane (w Decathlonie) lub w dwu standardach nienakręcanych (jesteśmy wyposażeni w odpowiedni palnik i adapter), a na dworzec ostatecznie nie docieramy – taksówkarz tak namawiał, że zdecydowaliśmy się zapłacić więcej (w sumie 300 euro za wszystkich) za przejazd z zapakowanymi rowerami od razu do Tantan.

I to był bardzo dobry wybór – zaoszczędziliśmy sporo czasu, a po drodze spokojnie zjedliśmy naszego pierwszego tażina – czyli pyszną duszoną baraninę z warzywami i miejscowym chlebem (nazywaliśmy go „berety”, czyli takie płaskie bułki – innego chleba tu nie ma):

Z niepokojem patrzyliśmy na zawieszony wszędzie drobny pył:

Według serwisów pogodowych pył zawieszony był jak w Krakowie podczas smogu, ale szczęśliwie problem był tylko chwilowy.

Do Tantan przyjechaliśmy jeszcze przed zachodem słońca, tak że po skręceniu rowerów postanowiliśmy przejechać te 30km nad Ocean:

Pod koniec, na pustkowiu, silny wiatr od morza (tutaj tak jest ponoć codziennie), czyli w twarz, trochę zmęczył, ale zdecydowanie warto było – dojechaliśmy na nocleg na kulturalnym campingu (włączyli specjalnie dla nas w nocy gorącą wodę w prysznicach), z hukiem Oceanu tuż obok. Uff, to był długi dzień.


Czwartek 29.02.2024

W Maroku jest „francuska” strefa czasowa, więc mimo późnej pobudki, na plażę udaje się wyjść jeszcze przed wschodem słońca:

Połączenie pustynnego pyłu z wilgotnym i słonym powietrzem okazało się trudne dla np. zamków namiotu, ale zbieramy się sprawnie, śniadanie z kochera – i jedziemy.

Idealny asfalt nowej drogi krajowej (ruch umiarkowany), tylko miejscami z jęzorami piachu, miedzy pustynią a Oceanem. W większości z wiatrem w plecy. Co jakiś czas głębokie doliny quedów – suchych rzek. Albo jakieś solne mokradła z parkiem narodowym. Zero turystów – nawet spotkany w drodze sakwiarz okazał się być lokalsem:

Do tego słonce, ale bez upału. A na obiad pyszne kalmary z bakłażanem. Czego można chcieć więcej?

Jedziemy drogą między Oceanem i Pustynią. Czujemy oddech obu. Stara droga, wciąż w większości dostępna, jest nieco bliżej morza, ale nowa kusi gładkim asfaltem. Wiatr popycha w plecy przez większość dnia – gdybym jechał sam, to bardziej upajałbym się łatwym kręceniem kilometrów i pewnie zrobiłbym ich o połowę więcej, ale na szczęście nie byłem sam, więc coś zobaczyłem 🙂

W szczególności oglądaliśmy park narodowy solnych bagnisk:

Przy tych solniskach musieliśmy sporo odbić od morza, więc wieczorem, na drodze prowadzącej z powrotem do morza, musieliśmy się zmierzyć z wiatrem w twarz – naprawdę mocnym, tak że brakujące do wybrzeża 11km było na ponad godzinę jazdy. Więc 15 minut przed zachodem słońca decydujemy się na nocleg „byle gdzie”. Wystarczyła nam duża dziura koło drogi (zapewne wykopywali tu skały) – dała osłonę przed wiatrem i o to chodziło.


Piątek, 1.03.2024

Miejscówka na nocleg okazała się całkiem niezła: co prawda wbijanie szpilek w piasek miało sensu niewiele, ale po przyłożeniu kamieniami, których wokół sporo – całkiem nieźle się wszystko trzymało.

Jedziemy wzdłuż wybrzeża, czyli Ocean kusi hukiem fal i pięknymi plażami. Dokładniej, to do tych plaż trzeba było całkiem sporo zejść, ale gdy raz stanęliśmy aby podziwiać widoki, to skusiłem się na kąpiel.

Było wspaniale! Trochę za mało słońca by długo plażować, ale zdecydowanie warto było pobawić się z falami. Reszta grupy obserwowała Ocean z wysoka 🙂

Aż dziw, że tak piękne plaże są kompletnie bez infrastruktury – nic tylko droga, skarpa, Ocean i pustka. Ale w końcu widzimy jakąś budkę z tablicą przy drodze – jakby smażalnia ryb. Jest też camping, czyli coś ogrodzone, teraz kompletnie piaskiem zasypane. Czyli jednak w sezonie coś tu się dzieje, a na razie jest po prostu marzec.

Dojeżdżamy do Tarfaya – portowego miasteczka z dawną bazą handlarzy niewolników, muzeum Saint-Exupéry (dziś zamknięte) i oczywiście obiadem i kawką.

Tarfaya to też miejsce, gdzie opuszczamy krajówkę „N1”, by dalej jechać drogą regionalna – jak się okazało, wcale nie gorszą.

Na początek dziwna atrakcja: wrak statku, który osiadł tu na mieliźnie wiele lat temu:

Skręcamy na południe, czyli wiatr znowu pcha nas w plecy. Jechać tak jest aż zabawnie – prawie nie trzeba pedałować, by jechać sobie z prędkością 25-30km/h. I podziwiać widoki:

Przekraczamy „granicę” Sahary Zachodniej – na mapie niby to tylko przerywana kreska (zresztą dawniejsza granica kolonii hiszpańskiej była bardziej na północ), ale zmienia się kolor nadbrzeżnych budek obserwacyjnych i pojawiają się kontrole paszportów. Na szczęście nie ma opisywanych przez Sabelę nerwów, czy nie zawrócą na lotnisko – wszystko odbywało się bardzo grzecznie. Co prawda zapytali o zawód (chodziło o sprawdzenie czy nie jesteśmy dziennikarzami), ale nie było to przesłuchanie, co raczej przyjazne zagajenie. A przynajmniej takie wrażenie sprawiło.

Na wieczór celujemy w miejsce, gdzie na mapie jest stacja benzynowa, restauracja i sklep. I faktycznie było coś takiego, ale poza stacją wszystko pozamykane. Terkot agregatu prądotwórczego i pustka. Jacyś ludzie wychodzą z pustyni, ale wsiadają do zaparkowanego za stacją auta i odjeżdżają. Nie ma żadnego sensownego miejsca do rozbicia namiotów (żeby była osłona przed wiatrem). Jedziemy więc dalej, może będzie schronienie np. za wydmą, którą widać na horyzoncie? I po raptem 1km znajdujemy zgrabny murek – jakiegoś zrujnowanego, starego domu, w pobliżu masztu komórkowego.

Gdy tak zbieramy się do rozbijania namiotów, pojawia się on: ciemno ubrany, w zawoju, jak się potem okazało – opiekun przydrożnego meczetu (który stał niewiele dalej). Najpierw pokazał nam, żebyśmy weszli do tej zasypanej piaskiem ruiny (całkiem sensowny by tam nocleg był), a potem (pewnie musiał się z kimś skonsultować), zaprosił nas do meczetu. Ostatecznie więc spaliśmy na dywanach, w sali modlitwy.

Jeszcze tylko odwiedziny strażników (przyszli znad morza, wiedzieli o nas – w zasadzie tylko nas policzyli), kolacja oraz clatra na noc (dywany… jedna tabletka to było trochę za mało).


Sobota, 2.03.2024

Dziadek dostał od nas pieniądze w podziękowaniu za nocleg, ale to nie była zapłata, tylko wdzięczność. Po prostu zostaliśmy ugoszczeni w podróży. Bardzo miłe.

Małym szokiem kulturowym było, gdy dziadek zobaczył, że starannie zbieramy śmieci do zabrania ze sobą (i wyrzucenia do kubła w mieście) – uczynnie wziął ten worek, wyniósł na drugą stronę drogi i… z rozmachem wyciepał na pustynię. Wtedy mnie to rozśmieszyło, ale w sumie, jak się żyje otoczonym takim bezmiarem, to może naturalne jest przekonanie, że Pustynia wszystko przyjmie?

Cieszymy się końcówką jazdy na południe: z wiatrem, z Oceanem z jednej, a Pustynią z drugiej strony. Odwiedzamy po drodze plażę, ale dziś zbyt duży wiatr i za mało słońca na kąpiel.

Po drodze spotkanie z Polakiem. Na motocyklu jedzie przez całą Afrykę na południe. Zobaczył polską flagę na rowerze Michała i się zainteresował. Bardzo miłe spotkanie z ciekawym człowiekiem (teraz czytam jego relację z kolejnych afrykańskich krajów).

Foum el Qued to ostatnie miasteczko nadmorskie – skręcamy tam dla kawki i dla pożegnania Oceanu. Bardzo miły, spokojny kurort przed sezonem.

Skończyły się luksusy jazdy z wiatrem – teraz wieje z boku, sypie piaskiem po oczach (a nawet wysypujemy go potem z uszu!), próbuje rower przewrócić, na drogę nawiewa jęzory piachu, które spychacze pracowicie zgarniają (i przerzucają na nawietrzną – więc za chwilę znowu mają co robić).

Na wjeździe do Laayoune (dawna stolica kolonii hiszpańskiej – nazwa miasta funkcjonuje w kilku wariantach, najpoprawniejszy chyba jest El Aaiún, ale Laayone to oficjalna, marokańska nazwa) bardzo poważna kontrola paszportowa. Stoimy na słońcu, czekamy na paszporty i po raz pierwszy tutaj (i szczęśliwie jedyny!) – obsiadają nas muchy. Błue.

Ale samo miasto robi bardzo miłe wrażenie. W pobliżu miasta jest jakaś woda (w zasadzie to dolina rzeki, tyle że otwarta woda jest tylko przez chwilę), są piękne parki , na obiad jemy smaczne rybki, a Marcin znajduje do swojego roweru nową oponę w sklepie, który wcale na sklep rowerowy nie wygląda (bardziej jak hurtowania motoryzacyjna, ale faktycznie mają tam wszystko).

Na wyjeździe z miasta przejeżdżamy przez nieco mniej reprezentacyjne dzielnice, więc rozglądam się za „El Aaiun w ogniu” (jak śpiewa Mariem Hassan), ale nic takiego nie widać. Jak wszystko w życiu – żeby coś prawdziwego zobaczyć, trzeba by trochę czasu i energii włożyć, a nie po prostu przejeżdżać…

A przejeżdżamy szybko – za miastem droga prowadzi na południe, czyli znowu z wiatrem! Byłem tym, który skusił się na oglądanie oazy, wypatrzonej na mapie o 1km od drogi. Była piękna, warta zobaczenia, ale te 15 minut (w jedną stronę pod huraganowy wiatr, w drugą pod górę) oznaczało ponad pół godziny gonienia za resztą. Super sprawa 🙂

Poważnie – lubię czasem połoić nieco, zwłaszcza że rower sprawował się znakomicie.

Po tym, jak ostatnio musiałem mu zmienić ramę (pękła na Słowacji), amortyzator (poprzedni zużył się w końcu), napęd (zużyty po zimie), sztycę (razem z ramą), mostek i gripy – to praktycznie nowy rower i szczerze cieszy, że wszystko dobrze się zgrało. Opony ciężkie (1kg każda), ale solidnie antyprzebiciowe i z ciśnieniem 4.5 bara pozwalają na szybką jazdę, gripy (Ergon gp4l) + długi mostek pomagają w „dociśnięciu” gdy trzeba, amor z blokadą na manetce nie przeszkadza w jeździe po asfalcie. Do tego wygodne sakwy, z kieszeniami na butelki (w takich piankowych osłonkach – prawie nic to nie waży, a chroni wodę przed nagrzaniem), a na bagażniku namiot i czasem plecak z bieżącymi zakupami (składany plecak samolotowego „małego bagażu podręcznego” – bardzo udany model: mocny i z zapięciami pozwalającymi pewnie umocować na sakwach). Czyli niczym się nie przejmować tylko cisnąć. Mniam.

O zachodzie słońca dojeżdżamy na wzgórze, gdzie huczy taśmociąg. Przenosi urobek z kopalni fosforytów wprost do portu. Podobno (tak mówi miejscowy) ma 110km, a tutaj jest chyba punkt, gdzie łączą się dwie długie taśmy (stąd ten huk przesypywanych kamieni). Jest sklepiko-knajpka (na ścianie namalowany tażin, ale oprócz saharyjskiej herbaty dostać możemy tylko „omlet”, czyli sadzone jajka), a miejscowy z google translate w komórce przekonuje, że to „bezpieczne miejsce” i żeby tu spać. Pytamy właściciela – godzi się, więc rozbijamy namioty na ganku jego sklepiku.

Życie trwa tu do późna (stają auta, sklep otwarty do 22, taśmociąg pracuje do ok. 2 w nocy), ale faktycznie to był dobry pomysł na nocleg – chroni przed wiatrem, a policja choć w nocy podjeżdżała, to się nas nie czepiała (zostaliśmy wylegitymowani raz, wieczorem – przez ochronę taśmociągu).


Niedziela, 3.03.2024

Rano nie zdążyliśmy się zebrać przed otwarciem sklepiku, co miało tę zaletę, że do śniadania mogliśmy wziąć tutejszą herbatę, a to zjawisko samo w sobie.

Zielona, zaparzana naprawdę mocno, w metalowym dzbanuszku z dziubkiem, przelewana (miejscowi z wysoka – tak by powstała pianka i by nieco herbatę ostudzić) do małych szklaneczek i pita z ogromnymi ilościami cukru. Cukier w dużych, twardych bryłach – albo wkładany do szklaneczki (połowa objętości lub więcej) lub wprost do czajniczka. Lubię mocną herbatę i ta mi bardzo smakowała, ale z czasem i mnie zaczęło otrzepywać (może za mało cukru dawałem?), tak że w końcu, pod koniec wyjazdu dobrze przyjąłem, gdy zamawiając herbatę można było dostać coś mniej ekstremalnego. Ale tu, na Pustyni – smakowała znakomicie.

Oglądamy na spokojnie taśmociąg – faktycznie robi wrażenie, ciągnąc się po horyzont. I jedziemy dalej przed siebie.

Dookoła Sahara. Niesamowita i fascynująca. Niby monotonna, ale jednak zmienna. Wzgórza, za chwilę płaskość po horyzont, raz piach wszędzie, potem kamienie wszędzie, jakieś ludzkie siedziby w oddali (jak, z czego, oni tu żyją?), znienacka intensywnie zielone rośliny rosnące wprost na piachu, potem cała pustynia w małych twardych kulkach dziwnych roślin, potem wszędzie suche zarośla, itd. A nad tym wszystkim dominuje wiatr – na razie głównie z boku, ale każdy skręt drogi w lewo oznacza podbicie trudności.

Na skrzyżowaniu dróg (w prawo do kopalni) herbaciarnia z żandarmami i pobliskimi resztkami muru (jednej z wcześniejszych wersji):

A nieco dalej, w głąb pustyni: miasto widmo. Najwyraźniej ktoś wpadł na pomysł, by zachęcić Marokańczyków do osadnictwa, budując im domy na środku pustyni. Oprócz ładnych domków jest budynek szkoły, meczet, elegancki przystanek autobusowy z latarniami i podlewanymi roślinkami, pośrodku miasteczka wielki baniak z wodą. Tylko ludzi brak.

A dokładniej jest jeden człowiek – właściciel herbaciarni (zajął jeden z wolnych domów). Jest jeszcze piękny kot oraz stojący przy drodze żandarmi. Stanęliśmy tam i ugotowaliśmy sobie obiad (właściciel herbaciarni pozwolił nam skorzystać ze swojego palnika, więc szybciej poszło): makaron z sosem pomidorowym i jakąś miejscową mielonką. Może nie było to wykwintne danie, ale smakowało znakomicie po całym dniu siłowania się z wiatrem.

Miejsce to zapamiętam także dlatego, że próbując mu zrobić fotkę z oddali, dałem się wiatrowi przewrócić. Tak głupio – stanąłem z jedną nogą wpiętą w pedał, skupiłem się na dalekim zoomie:

i nagle bęc – ląduję na boku, próbując uchronić aparat przed uderzeniem o ziemię.

Prawie się udało – tylko delikatnie stuknąłem wysuniętym obiektywem. Wystarczyło: początkowo wydawało się, że mechanizm obiektywu całkiem zepsuty, zacina się. Dopiero z czasem, po rozruszaniu (ze dwa dni to w sumie zajęło), zaczął działać całkiem normalnie. To było pierwsze poprawne zdjęcie, które dało nadzieję, że coś kiedyś będzie działać:

Zbliża się wieczór, pustynia znowu się zmienia – pojawiają się czasem jakieś wzgórki. To dobrze, bo gdyby nie one, to jedyną nadzieją na nocleg osłonięty od wiatru, byłby wał ziemny (mur?) przy odbiciu starej drogi. A mur to być może miny, więc z radością przyjmujemy pierwsze wzgórza, przez które droga się przebija. Jeszcze trochę ciśnięcia na tempo i w końcu jest: solidne wzgórze, gdzie za głazami Longin wynajduje idealne miejsce pod namioty.

Noc jest przepiękna, rozgwieżdżona, namiot rozkładam bez tropiku i zasypiam z Drogą Mleczną tuż nad głową.


Poniedziałek, 4.03.2024

Rano wiatr jeszcze w miarę ok, ale wkrótce przybierze na sile. Z mapy widać, że warto jak najszybciej zrobić pierwsze 20km – potem droga odbije bardziej na wschód, więc mimo rosnącego północnego wiatru, powinno być już łatwiej. No to się staramy, ale z każdą chwilą jest trudniej. Widać też doskonale, że nie ma szans na przejazd ze Smary rowerami na północ – przy tym wietrze to byłaby powolna mordęga.

Jesteśmy tu tylko my i Pustynia. Z rzadka przejeżdżające auta się nie liczą – one tu nie przynależą, tylko szybko się przemieszczają. Pustka, ale czy na pewno? Najpierw widzimy jakiegoś człowieka, idącego przez pustynię daleko od drogi – nie wyglądał na zagubionego, choć trudno powiedzieć co tam robił. Potem widzimy ze wzgórza tego kogoś, siedzącego z tobołkami przy drodze. Czekał na podwózkę? Tak pośrodku niczego?

Przejeżdżamy z Piotrem zadziwieni, ale nie robiąc zdjęć – nie wypada, tylko pozdrawiamy. A on pokazuje gestem, że głodny. Nakarmić głodnego na pustyni – trudno o coś bardziej symbolicznego… Nie mamy wiele do jedzenia, ale zatrzymujemy się i dzielimy się tym co mamy: Piotr daje polski batonik, ja miejscowe ciastka. Jak on się rozpromienił! Jeszcze zapytałem o wodę – potwierdził że chce, więc odlaliśmy mu do małej butelki. I pokazał, że można mu zrobić zdjęcie, więc mam pamiątkę z tej ogrzewającej serce chwili. Przejeżdżający później opowiadali, że jadł ciastka i już nie prosił o więcej – więc to naprawdę był bliźni w potrzebie, pośrodku Pustyni.

Ciągniemy mozolnie pod wiatr. Tempo jest jak przy mocnym podjeździe, ale mało który podjazd ciągnie się przez tyle kilometrów… Doceniamy każdy, choćby najmniejszy zakręt drogi w prawo, bo wtedy jedzie się wyraźnie lżej. Przechodzące czasem chmury też są miłą odmianą – w ich cieniu czemuś wiatr na chwilę odpuszcza, co skwapliwie wykorzystujemy, kręcąc ile się da z „zawrotną” prędkością ponad 20km/h.

Zdobywane z wysiłkiem kilometry widać – pustynia się zmienia. Jest więcej wzgórz, pojawia się inna roślinność. Krajobrazy co chwilę inne.

10km przed Smarą atrakcja: muzeum starych inskrypcji naskalnych. Bo tu kiedyś była zielona dolina i żyło mnóstwo ludzi, polowali na liczne zwierzęta, itd.

Wiatr naprawdę robi co może by nas powstrzymać – kręcimy więc uparcie, ale pomalutku. A pustynia znowu się zmienia – staje się czarna, od leżących na piasku czarnych kamieni:

W końcu jest miasto. Czyli kontrola paszportów. I zieleń – Smara to duża oaza.

Obiad, kawka i jedziemy na dworzec. Żeby się do busa zapakować, na co zeszło w sumie 3 godziny.

Najpierw wszyscy kierowcy autobusów stanowczo odrzucali pomysł, by zabrać nas z rowerami, więc Longin długo negocjował z kierowcą mini-ciężarówki: korcił go zarobek, ale przestraszył się dystansu. W końcu więc Longin zarządził zdejmowanie przednich kół i sakw i w ogóle takie ustawienie naszych 6 rowerów, by wyglądały niepozornie. Zadziałało. Zapakowaliśmy się do niewielkiej części bagażnika – a obok rowerów stanął motocykl 🙂

Jedziemy do Guelmim – 360km na północ. Żegnamy Saharę, druga część wyjazdu to Maroko i jego góry.

Do miasta dojeżdżamy przed północą, coś szamamy w nocnej knajpce i idziemy spać do przydworcowego hotelu. Jest ciepła woda (kąpiel! przepierka!) – jest wspaniale! Tylko alergia atakuje z pełną mocą, ale na nią mam clatrę i duży zapas chusteczek.

cdn.