czyli druga część wyjazdu na Saharę i do Maroka.
Wtorek, 5.03.2024
Guelmim o poranku robi miłe wrażenie: dzieci idą do szkoły, w licznych knajpkach ludzie piją herbatę, zagryzając chlebem z oliwą, życie się rozkręca.
My też startujemy leniwie, bo wczoraj, po przyjeździe autobusu przed północą, po kolacji, kąpieli (uh! tęskniłem!) i praniu (czas najwyższy!) spać poszliśmy ok 1.30.
Wyjeżdżamy z miasta i choć początkowo jest zupełnie płasko, to już wkrótce widać góry. A niewiele później już przez te góry jedziemy. Jest sporo cieplej niż na pustyni, nie ma wiatru, jest roślinność i są podjazdy. Czyli zupełnie inny świat niż na Saharze.
Na pierwszym solidniejszym podjeździe (9%) Marcin zostaje daleko w tyle – niepokoimy się, czy to nie awaria, ale mówi, że po prostu trudno mu się jedzie. Szukam powodu i nie od razu zauważam oczywistość: on ten podjazd jedzie na 3 biegu… Ciągnie siłowo, okresowo staje na pedałach, naprawdę się stara, ale bieg jest po prostu za wysoki na taki podjazd. Zapytany stwierdza, że nie używa dwu najniższych biegów, bo próby kończą się strasznymi odgłosami i obawia się (słusznie!) awarii. Jak nie jestem bardzo sprawny w obsłudze roweru, to chwila obserwacji (jadąc z tyłu) prowadzi do wniosku, że to się da wyregulować. Wystarczyło przekręcić jeden „ząbek” baryłką i problemy znikają – już można jechać na najniższych biegach. Trzeba korzystać z tego, że nie jedzie się samemu – jak widać nawet taki ignorant jak ja może pomóc 🙂
Pierwsze górskie miasteczko (Mesti) i oczywiście kawka. A potem dalej przez suche góry. Po Saharze robi wrażenie, jak dużo tutaj różnych roślinności – miejscami zielone stają się całe wzgórza.
I przejeżdżamy te góry, oddzielające nas od Oceanu: przed nami Sidi Ifni, czyli dawna enklawa hiszpańska, a obecnie urokliwy kurort nadmorski.
Po przywitaniu się z Oceanem szukamy czegoś do jedzenia – mapa pokazuje, że trzeba wyjechać do miasta wysoko. Tam okazuje się, że te knajpy z mapy to wszystko kawiarnie, za to z jakim widokiem!
To miejsce ma coś w sobie, taki głęboki spokój – tu mógłbym z rodzinką wczasować 🙂
Jeszcze tylko fotka na reprezentacyjnym rondzie któregoś Hassana:
i jedziemy w okolice dworca autobusowego, gdzie gwar, targowisko, knajpki z kelnerami ciągnącymi za sobą, żeby tylko usiąść. Były świeże rybki z grilla i tażin (oczywiście rybny). Wszystko tu pyszne.
Pod niskim już słońcem wyjeżdżamy z miasta – przejedziemy ile się da wzdłuż wybrzeża. Światło piękne, bursztynowe, ale w powietrzu rudy pył – wszystko tu jak za mgiełką.
Mogliśmy tu spokojnie spać na dziko, ale akurat o zmroku trafiamy na camping z dobrymi opiniami, więc stajemy tam. Gorący prysznic, wieczorne rozmowy z rodziną przy kieliszku zimnego soku jabłkowego z bąbelkami (piwo byłoby lepsze, ale tu nie mają), cisza. Próbowałem namiot rozbić bez tropiku, ale musiałem się szybko poprawić, gdy spadła wieczorna wilgoć – zapomniałem, że tu nie pustynia.
Środa, 6.03.2024
Jadąc wzdłuż wybrzeża, w Mirleft trafiamy na przepiękną zatokę: fale rozbijają się tam z hukiem, turlając po plaży całkiem spore kamienie, można znowu zanurzyć nogi w Oceanie, a po wszystkim napić się pysznej kawy. No po prostu wczasy…
KIlka kilometrów później zostawiamy Ocean za sobą. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenia na fale przyboju:
i jedziemy na wschód – w góry.
Na zjeździe widzimy Hiszpana na szosówce kręcącego w niezłym tempie pod górę. On chyba tu trenuje, bo gdy potem czekamy przy sklepiku na dole, to przemyka z powrotem.
A właściwie przy zespole sklepików: oprócz spożywczaka jest też piekarnia, z podsypiającym piekarzem i chlebami okrytymi kocami, jest też mięsny, co sygnalizuje dość makabryczna dekoracja: kilka odciętych głów owczych, leżących na krześle przed ladą. Muchy wokół tych głów latają, wszystko wygląda dość surrealistycznie, atmosfera wyczekiwania jak z węgierskich filmów. Nie zrobiłem żadnego zdjęcia, bo padło stanowcze „no photo”.
Dalej równina, czasem przecinana wąwozami wyschłych rzek i z coraz gęstszymi grupami drzew.
Wjeżdżamy do Tiznitu – dużego, gwarnego miasta. Po Saharze jak dla mnie nieco zbyt gwarnego, choć muszę przyznać, że miało coś w sobie. Objechaliśmy mury starego miasta, wjechaliśmy na główny plac, tam buszowanie w sklepach z biżuterią, stołowaliśmy się w sumie w trzech miejscach (obiad, dogryzka rybnym fastfoodem, herbata), Longin kusił campingiem w środku miasta, ale w końcu, z pewną ulgą – wyjeżdżamy.
Za miastem nadal równina – w zasadzie to dałoby się tu rozbić (nie ma wiatru), ale lepiej byłoby dociągnąć do podnóża gór.
Longin uczy, że noclegów warto szukać w okolicach potoków – nawet jak tu, wyschniętych. Zanim postawili most, była tu droga przekraczająca suchą rzekę w bród – i koło tej starej drogi, znaleźliśmy ładnie osłonięte miejsca na namioty.
Czwartek, 7.03.2024
Trochę monotonnie się żywimy na śniadania i kolacje: herbata, chleb („berety”), sardynki z puszki, ser, serki topione, dżem, itp – czyli to, co bezpiecznego można tu w sklepikach kupić. A przecież jesteśmy w kraju, gdzie są pyszne warzywa – po wczorajszym śniadaniu z pomidorem, papryką i czerwoną cebulą, padł pomysł by na kolejne śniadanie zrobić regularną sałatkę. Nawet oliwki (od razu krojone) kupiliśmy do niej. Więc dziś oprócz beretów i sardynek mieliśmy menażki pełne pyszności.
Jesteśmy u podnóża gór „Anty Atlas” i mamy dziś sporo do wjechania – nadmorskie górki to był tylko przedsmak tego co nas czeka. Już się cieszę – lubię góry!
Droga prowadzi coraz głębiej w góry i w końcu zostawiamy w dole wioski i po prostu musimy wyjechać jeden długi podjazd: z doliny na przełęcz:
Na przełęczy fajnie wyglądający hotel i miła kawiarnia. Był też zakapturzony sprzedawca oregano (miał tego cały worek). I był parking, na który podjechała autem para dla podziwiania widoku. W kawiarni niechcący złoszczę małą dziewczynkę, oglądającą w telewizji bajki po niemiecku. Strasznie na mnie sapie i ogólnie okazuje niezadowolenie – dłuższą chwilę zajęło zorientowanie się, że popełniłem duży nietakt siadając zbyt blisko jej stolika, czyli zabierając potencjalne miejsce jej rodzicom. A wydawała się taka zaabsorbowana bajkami… powinienem był bardziej myśleć.
Teraz jedziemy w zasadzie po płaskowyżu – trzymamy wysokość 1200-1300m npm.
i na tej właśnie wysokości leży górskie miasteczko „Jamaa Idaoussemlal”. A w niej Berberowie. Ubrani po swojemu, czujący się swobodnie, u siebie. Niby w Tiznicie też był na ulicach „folklor”, ale tu jest inaczej, prawdziwiej. Podoba mi się tu! Obiad znajdujemy po wystawionym na ulicę tażinie.
Z Jamaa droga skręca na północ, jest nieco w dół. Jedziemy sobie bez pośpiechu, czasem stając przy sklepikach. Jeden ze sklepikarzy był wart zapamiętania, bo naprawdę starał się z nami porozmawiać. Zdaje się nieźle mówił po francusku i ogólnie był domyślny, życzliwy i bardzo pogodny. Przekonał, by colę kupować w szklanych a nie plastykowych butelkach, bo to lepsze dla środowiska.
Dzień się pomału kończy, trzeba myśleć o noclegu. Co prawda do Tafraout (gdzie campingów jest wręcz zatrzęsienie) niby niedaleko, ale po całym dniu podjazdów ciężko o mobilizację – zapada zmrok, a my akurat jesteśmy koło fajnej miejscówki (dolina suchego potoku). Więc rozbijamy namioty.
Piątek, 8.03.2024
Niby w nocy było tylko 6°, ale trochę padało i na tyle silnie wiało, że w mojej siatkowej sypialni zrobiło się rześko (musiałem użyć tyvekowego docieplenia śpiwora). W sumie nie ma się co dziwić: 1000 m npm i marzec – trudno liczyć na upał w nocy. A sama miejscówka – idealna.
Po śniadaniu zbieramy się na kawę do Tafraout.
Przed samym miasteczkiem zaskoczenie: praktycznie znika asfalt. Został go wąski pasek, a reszta to droga gruntowa – oczywiście z „tarką”. I tu mam drugie zaskoczenie – nowy amortyzator z tarką radzi sobie znakomicie! Oczywiście tylne koło podskakuje, ale przednie wybiera nierówności na tyle dobrze, że nie ma rzucania całym rowerem, co aż za dobrze pamiętam z Kirgistanu.
Ale nie ma co się roztkliwiać nad techniką: dużo ważniejsze są widoki dookoła. Tafraoute to oaza z oszałamiającym bogactwem roślin, otoczona wysokimi górami – połączenie jest wspaniałe.
Widząc ile stoi kamperów w gajach palmowych, można przypuszczać, że bywa tu dość tłoczno, ale na razie jest na tyle wcześnie, że tego nie widać. Spokojna kawa, ładowanie powerbanków, lenistwo. Ale w końcu trzeba się zbierać.
Jest też atrakcja specjalna: odcinek terenowy. Niby chodzi o skrót, ale tak naprawdę o frajdę z jazdy poza asfaltem – chociaż taki krótki kawałek:
Czeka nas podjazd na prawie 1700m npm, ale że startujemy z około 1000, to powinno być lżej niż wczoraj. Znowu długie doliny, z których mozolnie wyjeżdżamy w górę. Mimo wysokości jest solidnie ciepło.
Za przełęczą jeszcze kilka mniejszych podjazdów
by w końcu pojawił się długi zjazd.
Przydałaby się jakaś knajpa na obiad – niestety tutaj tylko malutkie wioski, a piątek (odpowiednik naszej niedzieli) pewnie też nie pomaga. Więc lecimy w dół – najpierw pojawił się otwarty sklep (taki typu „wszystko” – oprócz jedzenia i wody były tam też np. kuchenki gazowe czy części rowerowe), a w końcu trafiliśmy pod „Cafe Deux Palmiers”. Kawa? Bardzo chętnie. A gdy właściciel zapytany o tażin potwierdził, to zebrał owacje. Tak, już jesteśmy głodni.
W kawiarni wisi telewizor, a na nim z jakiegoś lokalnego streamingu, relaksująca muzyczka i egzotyczne widoczki. Takie jak np. Kraków , Toruń czy Wrocław. Na tażin trzeba było poczekać, co oznacza, że coś dla nas specjalnie pichcą. Niech tam – zjemy wszystko. Gdy w końcu z dumą postawił nam swoje dzieło na stole, to okazało się, że zrobił coś jakby omlety – z kurczakiem i serem w środku. Nie pamiętam smaku – zbyt szybko zniknął 🙂
Jest już wieczór a my spróbujemy załapać się na nocleg w twierdzy (jak się nie uda to cóż – miejsc do rozbicia namiotów jest tu mnóstwo).
Próbujemy – mają miejsca. I nie zedrą z nas skóry (wyszło w sumie 150 euro na wszystkich). Rowery do garażu w zboczu góry, sakwy do „windy” (takiej jakby budowlanej), my po schodach i potem przez kręte korytarze. Mamy dwa ładne pokoje z łazienkami. Po kąpieli jeszcze idziemy na herbatę. Oprócz nas i obsługi jest tu tylko para Francuzów.
Sobota, 9.03.2024
W świetle poranka ta zamieniona w hotel kasaba (osada – to nie tylko twierdza, ale też potencjalne schronienie dla wielu ludzi) na górze robi jeszcze lepsze wrażenie. Zwiedzamy skwapliwie.
To praktycznie ostatni dzień (jutro już tylko lotnisko i powrót do domu). Dystans nie jest długi i w dodatku w dół, więc warto rozglądać się na boki a nie tylko pędzić przed siebie – Longin wyznaczył trasę koło kilku kolejnych górskich twierdz („agadirów”). Jednak gdy dojeżdżamy do skrzyżowania, gdzie trzeba by odbić pod górę pod pierwszy z agadirów, to okazuje się, że większość dopadła „zjazdoza” – po dwu dniach ciągłych podjazdów ciężko się oprzeć pokusie zjazdu… Ostatecznie do agadiru jedziemy z Longinem tylko we dwóch – z resztą spotkamy się już w mieście na dole.
A warto było. Niby ruiny, ale gdyby włożyć w nie nieco wysiłku, to wyglądałyby jak ten hotel, w którym spaliśmy. Teraz jednak mieszka tam tylko pani pasąca owce.
Teren aż się prosi o stawianie kolejnych twierdz – niektóre formacje skalne same jak twierdze wyglądają. Odwiedzamy jeszcze jeden zrujnowany agadir
gdzie w sumie nie byłoby wiele do oglądania gdyby nie ten „korytarz”:
Każde takie „okno” prowadzi do wnęki wielkości sporego pokoju – Longin tłumaczy, że taka dwupiętrowa konstrukcja musiała być w czasie oblężenia gęsto zamieszkana. Może na dolnej kondygnacji były zwierzęta, a może po prostu ludzie tak byli upchani, byle tylko się zmieścić w murach. Wystające kamienne płyty musiały ludziom wystarczyć za schody. Takie to życie w agadirze.
Niby na mapie jest jeszcze kilka kolejnych ruin, ale i my dajemy się ponieść zjazdozie – mamy sporo wysokości do stracenia i faktycznie jest z tego radocha. Po drodze udaje mi się cyknąć fotkę panu na osiołku – początkowo nie wydawał się zadowolony, ale gdy uśmiechnąłem się do niego i rzuciłem „for memories”, to odwzajemnił uśmiech – czyli tak jakby dostałem zgodę.
Na końcu zjazdu z gór jest jezioro zaporowe (jakieś mizerniutkie teraz, ale może się poprawi po deszczach) i reszta grupy czekająca na nas przy kawie w Ait Baha.
Kawiarnia jest przy gwarnym przystanku autobusowym, gdy przyjeżdżamy to właśnie zaczyna padać (niezbyt mocno) – całkiem miło się tu po prostu siedzi pod dachem i patrzy naokoło. Można tu także coś zjeść – zamawiamy zupę (pierwsza zupa tutaj – trochę rozczarowała: dobrze doprawiona, ale nie była to harira, tylko coś jakby zupa z zielonego groszku).
Po zupie jeszcze tylko rundka po mieście, odwiedziny bazaru
i jedziemy dalej, w stronę morza, na płaską równinę. Nad nami ciemne chmury, a prognozy pogody mówią o deszczu dziś i jutro. Na razie jednak tylko chmury straszą.
Na nizinie pojawiają się wielkie plantacje pod folią. Z drogi widzimy ich tylko kilka, ale przecież z okien samolotu widzieliśmy ile tu tego. Akurat trafiamy na jakiś koniec zmiany, więc widzimy kto tu pracuje – w tym kobiety w tradycyjnych strojach, czarnoskórzy imigranci, itd. Dowożeni są do pracy gromadką małych busów.
Dojeżdżamy do sporego miasta satelickiego dla Agadiru: Biougra. Stąd już na lotnisko tylko 20km – możemy nocleg znaleźć albo tutaj, albo już na przedmieściach Agadiru. Na razie jemy obiad w knajpie przy skrzyżowaniu, potem jeszcze deser z „cukierni” naprzeciwko, patrzymy się na ludzi na ulicy:
A potem po prostu jedziemy przed siebie, wypatrując hotelu na tę noc. Na mapie niby jest ich tu sporo, ale w praktyce jakoś nie bardzo. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym napotkanym napisie „hotel” i wzięliśmy chyba ostatnie dwa pokoje. Wieczorem jeszcze wizyta na pobliskim targowisku – dziś ostatni dzień przed Ramadanem, więc może stąd ten zgiełk? Staramy się wydać ostatnie dirhamy.
Niedziela, 10.03.2024
W nocy było przesunięcie czasu o godzinę z okazji Ramadanu – mamy dzięki temu jakby godzinę więcej do samolotu. Rano nie ma śladu po zapowiadanym deszczu: padało tylko w nocy i chyba zaraz po naszym wylocie (z samolotu widzimy gęste chmury zaraz za miastem).
Bez pośpiechu wyruszamy przez puste teraz miasto (w szczególności ulica targowiska nie do poznania), oczywiście zaczepiamy o kawkę i w końcu jedziemy zatłoczoną drogą na lotnisko. Jeszcze tylko rzut oka na góry Atlas w oddali (na północ od Agadiru) i pakujemy rowery przed budynkiem lotniska.
Była nadzieja, że na lotnisku odzyskamy 3 kartony, w których przywieźliśmy rowery dla lepszego zabezpieczenia, ale okazała się płonna. Niby Michał umawiał się z taksówkarzami odwożącymi nad do Tantan, że przechowają je dla nas i przywiozą na lotnisko (za 20 euro), gdy będziemy wyjeżdżać, ale najwyraźniej tak skomplikowana akcja ich przerosła. Przez dwa dni gadam z nimi i smsuje na whatsappie (tak wyszło, że to mnie dali kontakt) i gdy wydaje się, że już jest zrozumienie, to nagle wchodzi kolejny „brat właściciela” i zabawa zaczyna się od początku. Musiałem prosić Michała o pomoc w tych rozmowach, bo już zacząłem tracić nerwy, a Michał, oaza spokoju, po raz kolejny spokojnie tłumaczył. Na gorąco, w kolejce do odprawy, opisałem sytuację tak:
Taksówkarze wiozący nas, po przylocie, do Tantan, wzięli kartony i zostawili numer by zadzwonić przed wylotem, to przywiozą. Dwa dni wcześniej wysyłam więc wiadomość, gdzie opisałem dokladnie gdzie i kiedy mają przywieźć. I wtedy się zaczęło: odebrałem whatsappem 37 wiadomosci i 18 polaczen od 4 różnych ludzi, każdemu musząc tłumaczyć rzecz od początku. Ze nie, nie potrzebujemy taksowki, ze jestesmy w Agadir a nie Tantan, ze nie potrzebujemy „good hotel”, itd. Jedna z tych rozmow nawet byla ciekawa, bo dowiedzielismy sie o zmianie czasu z soboty na niedzielę, ale wszystkie razem – męczace. A gdy w końcu, na lotnisko przyjechało dwóch z tej firmy „Hamid Agadir Taxi”, to po kolejnych dwoch rozmowach, teraz już twarza w twarz, okazalo się, że żadnych kartonów nie mają. I jeszcze zapytali sie na odchodnym jakie mamy plany w Maroku 🙂
Ale to wszystko nieważne – zapakowanie w plandekę jest zwykle wystarczające, a jeśli nawet rower w drodze powrotnej uszkodzą (nie uszkodzili), to będzie to oznaczało tylko jakiś koszt, a nie zepsuty wyjazd.
A wyjazd był piękny. Tak naprawdę to były dwie niezależne wyprawy: najpierw Sahara, która złapała mnie za serce (choć wymęczyła wiatrem), potem Maroko, pełne miejsc, w których czułem się jak dziecko w sklepie z cukierkami: góry, morze, dalekie widoki, górskie twierdze, itd. Do Krakowa wracam pełen pozytywnej energii.