To była moja pierwsza „prawdziwa wyprawa” rowerowa: nie w Polsce, bez wsparcia busa, w nieznane, wymagająca dla roweru i kondycji. Za to w dobrym, doświadczonym towarzystwie (ze mną 10 osób). I udało się znakomicie!

Pierwszym wyzwaniem było pakowanie: wiedziałem że muszę mieć ubiór i na klimat gorący i na śnieg na przełęczach (prognozy mówiły o śnieżycach). Do tego trzeba było w wadze bagażu uwzględnić zapasową oponę oraz dwie (a nie jedną, jak zwykle) zapasowe dętki. I jakiś „awaryjny” prowiant, bo będą dni przez góry. A z drugiej strony wiedziałem, że trasa będzie trudna – każdy dodatkowy kilogram bagażu to dodatkowe obciążenie i dla mnie i roweru.

Przyznaję: pakowałem się prawie tydzień… Zaanektowałem stół w jadalni i stopniowo redukowałem ciężar. Udało mi się spakować bez wody, roweru i kanapek w 18.3kg, z czego 2.7kg stanowiły same sakwy (model Crosso Expert – mocne i wodoszczelne). Czyli 15.5kg i wystarczyło na każdy przypadek. Niepotrzebne okazały się dętki i opona, ale patrząc na przypadki innych uczestników wyprawy – nie zostawiłbym ich w domu. Niepotrzebnie brałem też butlę na benzynę do kuchenki wielopaliwowej, gdyż ostatecznie paliliśmy gazem (udało się kupić na lotnisku). Oraz przewiozłem w sakwie rzeczy na duży mróz, gdyż w końcu śnieżyce w górach nas ominęły.

Był to też mój pierwszy przelot samolotem z rowerem. Nadawanym jako „sport equipement”: w domu ładnie poskładałem go tak, by nic delikatnego nie wystawało i opakowałem stretchem, a na lotnisku to wrzuciłem w specjalną (mocną i gęsto oczkowaną) plandekę:

Zadziałało! Poza lekko pogiętym przednim kołem nic się nie uszkodziło. Czyli plandeka sprawdziła się jako zabezpieczenia, a do tego na wyjeździe była całkiem użyteczna.


Dzień 1 (1.10.2014): 7 km.
Przejazd autem do Warszawy, potem samolot do Kutaisi, odbiór bagażu, składanie rowerów i jesteśmy gotowi. Na lotnisku o dziwo daje się kupić gaz (w 500g kartuszach). Do tego Aga z Kaśką, które zaryzykowały przewóz rowerów w kartonach, znajdują miejsce na przechowanie pudeł. Dorzucamy więc do ich kartonów naszą „ruską torbę”, która posłużyła do zrobienia z 4 sakw (ja z Piotrem) 1szt bagażu – będzie 370g mniej do wożenia po gruzińskich wertepach.

Noc ciemna, jedziemy główną drogą w stronę najbliższego miasta (Samtredia), gdzie na dalekich przedmieściach mamy wypatrzoną na mapie obiecującą miejscówkę. Łączka jest mała, błotnista, tuż za domami, ale nam wystarcza: rozbijamy namioty i w końcu spanie po dłuugim dniu.


Dzień 2: 74 km.
Pobudka pokazuje cały urok błotnistej łączki, ale jest optymistycznie: na okolicznych drzewach jakieś tropikalne owoce, na horyzoncie góry, czego chcieć więcej!

Dzień zaczynamy od Samtredii – naszego pierwszego gruzińskiego miasta. Sklep z wodą Nabeghlavi (pycha) i cerkiew z mężczyznami ćwiczącymi śpiew koło cerkwi. Chłoniemy, ale też bez żalu wyjeżdżamy, ciekawi co będzie dalej.

Teraz w góry. Najpierw ruchliwą drogą obrośniętą dziesiątkami sklepów z olejem silnikowym i w końcu zjazd w boczną drogę: podjazd z widokiem na dolinę wielkiej rzeki.

Przejeżdżamy kolejne przełęcze, ruch jest już bardzo umiarkowany, za to
każde auto pozdrawia nas trąbieniem, a niektóre ciężarówki zostawiają za
sobą takie chmury czarnego dymu, że strach. Na większej przełęczy, koło ładnie ujętego źródła z pyszną wodą, siedzą „babcie” łupiące orzechy i sprzedające „gruzińskie snickersy”.

W Chokhatari obiad w knajpce: pikantna zupa gulaszowa i, jak się potem okazało, wszechobecne tutaj chaczapuri, czyli gorący placek z serem. I dalej przez łagodne góry (podjazdy praktycznie ciągle, za to ładny asfalt i mały ruch – może się spodobać) do Ozgureti – niezbyt duże, ale brzydkie miasto na naszej drodze nad morze.

Tutaj decyzja by zamiast pchać prosto w stronę morza, trochę odbić w nieznane: na mapie jest niejaka „twierdza Achi”. Twierdzy do nocy nie znaleźliśmy, ale jazda tam była przepyszna: zwężająca się dolina górska, z malowniczymi wioskami i starymi cerkwiami.


W zapadającym zmroku szukamy twierdzy już na piechotę, w końcu napotkana policja upewnia nas, że niczego takiego nie ma. Za to znajdujemy super miejsce na biwak.


Dzień 3: 89 km

Spotkana wieczorem policja nie tylko odprowadziła nas na biwak, ale jeszcze stanęli przy zjeździe z drogi i całą noc „pilnowali”, okresowo włączając silnik dla nagrzania auta. Rano jak tylko wychyliłem się z namiotu, to pomachali i odjechali. Ciekawy gest.

Miejsce jest ładne, więc zbieramy się leniwie: kąpiel w potoku, pierwsze łatania dętek, śniadanko.

Po śniadaniu śmigamy ostro w dół, a potem kamienistą drogą przebijamy się do główniejszej nad morze. I kolejne przełęcze, przy drodze coraz więcej palm,

Aż w końcu z wysoka widok dalekiego morza:

Zjeżdżamy do Kobuleti, gdzie najpierw trafiamy na targ, gdzie jemy na spółę arbuza i gorące placki chaczapuri. Potem kwas winny z cysterny:

i w końcu morze!



Jedziemy szukać ładniejszej plaży, ale okazało się że właśnie dalej plaża jest gorsza – wręcz drogę na morze zagradza „wał” z pustych buletek PET i różnych np. gałęzi wyrzuconych przez morze. Ale sama plaża OK. W każdym razie kąpiel w gorącym Morzu Czarnym zaliczona.

Droga blisko morza bardzo wygodna i praktycznie pusta, prowadzi do kolejnego miasta nadmorskiego: Poti. Docieramy tam wieczorem, akurat w sam raz na obiad: pyszne pierożki chinkali (takie jakby kołduny, z rosołkiem w środku, z ciastem w postaci torebki zwieńczonej dziubkiem). Wyjeżdżamy z miasta o zmroku i kierujemy się kamienistą drogą przez łąki w stronę Kulevi. Robi się już całkiem ciemno, gdy Kaśka łapie dwie gumy pod rząd – podejrzewamy że to zasługa takich kolczatych kuleczek, których tu pełno coś rozsiewa. Jak zdejmuję to cholerstwo ze skarpetek, to przekonuję się dobitnie, że to BARDZO kłujące i gdyby nie antyprzebiciowe Marathon Plusy, to pewnie też bym łatał.

Idea wieczornej jazdy była taka, żeby zanocować praktycznie na plaży – na kawałku wybrzeża wyglądającym na mapie na całkiem pusty. Jednak okazało się że w Kulevi jest wielki port. Przemili ochroniarze pokazują nam drogę do wioski i stanowczo zabraniają rozbijać się w pobliżu portu. W sklepiku przy głównej bramie, pani zapytana o wodę, mówi nam o baniaku z kranem przy szkole. Nie bardzo wiemy o co chodzi, ale jedziemy i to był zdecydowanie dobry pomysł: koło szkoły jest nie tylko baniak z wodą, ale i wygódka i wygodna łączka na rozbicie namiotu. Rano wyglądało to tak:

Luksusy, znaczy się.


Część 2/4: do Mestii.