Część 3/4: Uszguli – Lajanura.
(część 1: Nad Morze Czarne, część 2: Od Morza Czarnego do Mestii)


Dzień 7: 44km

Zaczynamy dzień od spaceru po Mestii. Pogoda i widoki przepiękne. Wychodzimy na dach wieży – muzeum:

gdzie cykamy fotki bez opamiętania: Mestii, szczytom w śniegu i słońcu, obłokom, drodze którą będziemy jechać, itd.




Wyjeżdżamy więc późno – ok. 11. Od razu podjazdy, ale początkowo piękny, gruziński beton.

który z czasem robi się wyraźnie „młody”, a w końcu widzimy jak go układają:

potem kilka km szarpania się na zgrubsza utwardzonym żwirze i w końcu kamienista droga. I tak już będzie przez następne kilka dni.

Do przełęczy podjazd spory, ale widoki superoptymistyczne – błękit nieba, roziskrzone góry i zieleń. Czego chcieć więcej?

Od przełęczy 5km zjazdu kamienistą drogą. Wszyscy szybko, ja ostrożnie. Ale i tak w wiosce na dole czekamy na Staszka co zaraz za Mestią zboczył w asfalt do wyciągu narciarskiego. Przy herbatce, grzejąc się na słońcu, na miłej łączce. Aż ciężko uwierzyć że za chwilę, gdy wjedziemy w ocienioną dolinę będzie lodowato: temperatura błyskawicznie spada do 12 stopni, a potem stale w dół, aż do 6.

Droga wzdłuż rzeki miejscami błotnista, ale nadspodziewanie wygodna – nieźle się jedzie. Stale pod górę – najpierw delikatnie, potem dolina robi się wąska – rzeka huczy w dole przełomem, a droga malowniczo wcięta w zbocze. I las rudy – tu wyraźnie czuje się jesień.

Twardo ciągniemy w górę w zapadającym zmroku. Na całej drodze spotkaliśmy raptem kilka aut (i dwu rowerzystów z Ukrainy), ale tuż przed przełęczą przewala się ich cała kawalkada w gęstniejącym zmroku.

Na przełęczy już całkiem ciemno. W dole światła wioski ale tuż za przełęczą łapią nas dzieciaki mówiące trochę po angielsku i uparcie ciągną nas do siebie. Dajemy się pociągnąć i nie żałujemy.

Trafiamy do autentycznego domostwa rodowego, gdzie mają 4 pokoje zgrubsza zaadaptowane dla gości. Karmią nas tym co sami jedzą: ziemniaki smażone z cebulą, podsmażany makaron, ser i chleb. I zimna chyba zupa fasolowa. Rzucamy się na to jedzenie – my zmordowani i głodni – smakowało wyśmienicie.


Dzień 8: 45km

Mamy 9km do Przełęczy Zagari. Ale najpierw zwiedzanie naszego przysiółka, gdzie nowe domy buduje się obok rozpadających się starych. Wszędzie jakieś dobudówki, zagrody, wszędzie krowy i psy, wąziutkie „uliczki” i nieprawdopodobne widoki. Zwiedzam z kubkiem gorącej herbaty w ręku, bo zimno (-1 stopień).



Długo czekamy na śniadanie, ale gdy w końcu się pojawia, to jest to prawdziwa uczta. Wszyscy są zgodni, że pomimo spartańskich warunków do spania powinniśmy zapłacić więcej niż się umawialiśmy (ok. 15zł od osoby za nocleg, kolację i śniadanie).

Podjeżdżamy ostatnie 1.5km do centrum Uszguli – faktycznie są jakieś kawiarnie i sklepiki. I szkoła z wesołymi dzieciakami. Z naszego przysiółka też do tej szkoły z tornistrami dzieci wyszły.

A potem podjazd. A właściwie najpierw prowadzenie, dopiero potem wypłaszcza na tyle by dało się powoli piłować pod górę.

Widoki coraz bardziej górskie, my coraz wyżej, jedziemy doliną coraz mniejszego potoku.


W końcu przełęcz – trochę dmucha, trochę śniegu w okolicy (odchodzimy z Agnieszką ze 200m od drogi żeby się śnieżkami porzucać), ale widać że nam się lapło z pogodą (według prognoz w górach miały być śnieżyce).

Pijemy herbatkę, napawamy się sukcesem, dziwimy się że z Uszguli idzie za nami pies (potem biegnie za nami kolejne 15km), a potem w dół.

15km zjazdu kamienistą drogą – ja drżę o rower, ale szczęśliwie nic mi się nie przytrafia. Za to Michał i Gośka łapią po gumie – czekamy na nich na mostku w dolinie. A z nami oczywiście uszgulski pies:

W dolinie droga przestaje być tak kamienista, za to robi się błoto. Pierwsza kałuża której nie dało się ominąć to były emocje, ale w końcu metoda by jechać samym środkiem (bo najmniej grząsko), okazuje się na tyle pewna, że przejeżdżamy przez setki takich kałuż bez większych emocji i prawie zawsze się udawało (w całej grupie tylko dwa upadki – za to dzięki błotu – bardzo efektowne).

Dolina jest piękna, ale praktycznie pusta. Tylko ruiny kopalni na początku i pojedyncze domy później, a my nawet chleba nie mamy. Więc mimo późnej pory jedziemy dalej.

I w końcu, już po zmroku, jest wioska. Długa, z błotem po kolana i z drogą zatarasowaną zaprzęgiem z wołami. Na początku wioski „hotel” i sklep, ale chleba nie ma. Kupujemy co jest (ciastka i bimber) i ignorując „hotel” jedziemy dalej.

W całkowitej ciemności, z rowerami upaćkanymi błotem (aż przerzutka zaczęła stroić fochy), widząc cokolwiek jedynie w świetle lampek, robi się trochę nieciekawie, ale w końcu znajdujemy miejsce idealne na nocleg: łąka nad drogą, koło mostu i przy zbiegu rzeki i potoku.

Kąpiel w potoku, długa rozmowa telefoniczna z Marzenką, która opowiada o problemach w domu – eh, to już kilka dni i wracam.
W nocy deszcz i obcy pies odganiany przez „naszego”. I śmieci rozwłóczone i cukierki przez psy wyjedzone.


Dzień 9: 67km

Śniadanie, zgrubne czyszczenie roweru (przydają się mokre chusteczki i finish line – po 3 „kąpielach” i starannym wycieraniu mazi napęd wraca do życia) i jedziemy dalej.

Po ok. 15km pojawiają się pierwsze plamy asfaltu (w wioskach), a w końcu poezja: przepiękny asfalt z długimi, szybkimi zjazdami.

I tym większy zawód gdy asfalt znika. Ale po podjeździe znów wraca. W każdym razie, w porównaniu z dotychczasowym tempem, prędkość mamy ogromną, tak więc 30km do Lantekhi mija błiskawicznie.

W miasteczku jakby nie Gruzja tylko Rosja – mówią po rosyjsku na ulicy i ludzie jakby inni. jemy chqczapuri w barku przydrożnym, gdzie czemuś nie dało się herbaty załatwić, więc przyprawy palą.

A potem dalej zjazd – aż do Tsageri, gdzie kulturalnie zwiedzamy lokalne muzeum, potem polecany przez miejscowych klasztor (okazał się bardzo niepozorny), a potem pniemy się 500m w górę po gęstych serpentynach, ścigając się ze zmrokiem.


Na przełęczy jesteśmy o zmroku, jest ładnie, ale nie mamy wody, więc na nocleg zjeżdżamy do rzeki.

Na dole już całkiem ciemno, jeszcze tylko nabieranie wody i nocleg nad rzeką. W sumie w środku wioski.

Noc dla mnie nieco kryzysowa – coś jakby mnie bierze przeziębienie, więc w końcu wstaję o 6 i poranny chłód pokonuję gorącą herbatą.


cd: część 4 – Racha.