Część 4/4: Lajanura – Kutaisi.
(część 1:
Nad Morze Czarne, część 2: Od Morza Czarnego do Mestii, część 3: Swanetia )


Dzień 10: 60km

Rano mgła w całej dolinie. Zimno a wioska wygląda szaro i przygnębiająco. Patrzę na świat znad kubka herbaty, ale to niewiele pomaga – świat jest szary.

Ale jak ruszamy to w mgle pojawiają się pierwsze prześwity – nadzieja na błękit. Dojeżdzamy do zapory – dolina się zwęża a podjazd wyprowadza ponad mgłę – jest słońce! I w tym słońcu piękny zjazd.


Tak dojeżdżamy do drogi teoretycznie głównej, ale ta jest bardziej gruntowa niz asfaltowa. O porannym chłodzie nikt już nie pamięta – robi się gorąco. I widoki cieszą oczy:



I w końcu wyjeżdżamy z gór w szeroką, pełną winorośli dolinę:

Wygląda że w wioskach trwa winobranie – często przy drodze widzimy podekscytowany tłum przy punktach skupu. Na nas nikt nie zwraca uwagi.

Przy jednym ze sklepików mądra decyzja – kupujemy wytłoczkę 30szt jajek i majonez. Dowozimy ostrożnie jajka na łączkę nad strumykiem i tam na słoneczku jemy pyszne drugie śniadanie. W trakcie śniadania wieszam na płocie, w pełnym słońcu czarny worek z wodą, tak że pod koniec mogę umyć głowę pod prysznicem z ciepłą wodą.

Jedziemy dalej w stronę Ambrolauri drogą zmienną – od zupełnie gruntowej po piękny asfalt. Miasto mijamy bokiem, bo chcemy dojechać jeszcze do katedry w Barakoni – niby tylko 18wiek (czyli „kopia” Nikortsmindy), ale naprawdę ładna i z nastrojem.





Wracamy do miasta gdzie robimy zakupy – w szczególności chleb – gorące placki prosto z pieca:


i oczywiście na obiad (obiado-kolację) pierożki chinkali do oporu.

A potem wyjazd serpentynami na zbocze i potem piłowanie wzdłuż zbocza pod górę. Już po ciemku szukamy wody i potem 1km dalej, na przełęczy pod ruinami twierdzy Kotevi rozbijamy namioty na łączce. Noc robi się piękna, gwiaździsta, a do tego rozpalamy ognisko. Piękny koniec dnia. Ani śladu po porannej szarzyźnie i zniechęceniu.


Dzień 11: 67km

Poranek prześliczny. Zimno (2.5 stopnia), ale po wyjściu z namiotu widok na oświetlone wschodem słońca ośnieżone szczyty niweczy wszelkie niewygody. Na namiotach cień, ale nad głowami słońce rozjaśnia ruiny.


Po śniadaniu jedziemy wioskami do starej (10 wiek) cerkwi w Nikortsminda:


Podobno to „wzorzec” dla wszystkich budowanych później cerkwi w Gruzji, np. tej w Barakoni.



A potem kolejne podjazdy i zjazdy – aż do wielkiego, błękitnego jeziora:


Potem jeszcze przełęcz 1217m, z której jest 650m (na 11km) zjazdu do miasta. Super było! 65km/h mimo serpentyn.

Tkibuli na początek robi dziwne wrażenie wielkimi, jakby kolonialnymi budowlami:


ale potem pokazuje swoje bardzo normalne oblicze.

Stajemy na obiad na placu koło cerkwi, co pozwala zaobserwować, jak w trakcie normalnego życia i krzątaniny wszyscy nagle robią przerwę i żegnają się w stronę cerkwi – zapewne dla uczczenia Podniesienia.

Na obiad Longin stara się nas przepełnić i w końcu udaje się – kupuje różne jedzenia i mimo że wszyscy staraję się, to 2 chaczapuri zostają. Zapakowane.

Wyjazd z miasta i straszna droga. Asfalt tyle razy połatany, że jedzie się po tym wielokrotnie gorzej niż po drodze gruntowej. Trzęsie tak że nawet koszyk na bidon mi się odkręca 🙂 Drugi raz w trakcie wyjazdu odczuwam, że mam najmniej ze wszystkich „terenowy” rower – na zjazdach tutaj się nie odważę rozpędzić, więc muszę pracowicie gonić na podjazdach.

Dojeżdżamy wieczorem do Gelati:


gdzie jest 3km mocnego podjazdu z doliny do opactwa na górze. W świetle zachodzącego słońca zwiedzanie jest bardzo przyjemnie, choć widać że chwilę wcześniej było tu tłoczno – to atrakcja turystyczna blisko dużego miasta:




Gdy zbieramy się zjeżdżać to jest 18:40 – czyli za pół godziny będzie całkiem ciemno. Do Kutaisi niedaleko (widać w dole), ale decydujemy się na nocleg z wyżywieniem w tutejszej winnicy. Longin zbiera po 30 lari.

Myjemy się (tylko 1 prysznic z ciepłą wodą, więc idę do prysznica w ogródku, wypróbować opcję z kąpielą z worka wypełnionego zimną wodą plus garnek wrzątku. działa!) i jedziemy busikiem gospodarza na kolację.

Wieje silny, ciepły wiatr, bardzo przyjemna kolacja na świeżym powietrzu (stoły pod wiata w ogrodzie), młode wino podstępnie wchodzi jak bardzo dobry sok owocowy, procentów niby nie czuć, ale po powrocie na nocleg sen spada i obezwładnia.


Dzień 12, niedziela 12.10.2014: 37km

Dziś powrót do cywilizacji, więc rano powtórka kąpieli – tym razem gorący, długi prysznic, czyli korzyści wstawania przed wszystkimi. Potem pakowanie i zjazd na śniadanie. Wszyscy głodni a śniadanie doskonałe: bakłażan smażony, ser biały, ser do smarowania, omlet z papryczkami, jakieś paszteciki i w ogóle mnóstwo wszystkiego.

A do tego kot – łaszący się ewidentnie nie dla jedzenia a dla towarzystwa. Żona gospodarza mówi że to kot z Polski. Że była w Szklarskiej Porębie na szkoleniu z „Polish Aid” z agroturystyki. Jak widać szkolenie się udało, bo z rozmowy z gospodarzem wynika, że z samej winnicy nie dałoby się wyżyć. Pomieszczenia dla turystów jeszcze są w stanie surowym – gołe płyty gipsowe na ścianach, łazienka z betonem na podłodze, itd – ale działa i jak widać zarabia. I mówi że wielu Polaków już przyjmowali.

Zjeżdżamy do doliny a potem wspinamy się na przełęcz do Kutaisi. A potem zjazd – znowu straszną drogą. Dziury takie, że nawet auta terenowe muszą przystawać. Trochę krążymy po uliczkach i trafiamy na główny plac z ładną fontanną i napisem na ścianie „Putin Khuilo”. Mamy trochę czasu do stracenia więc tracimy leniwie: kawka w eleganckiej kawiarni, oglądanie katedry nad miastem i w końcu ok. 15:00 zbieramy się na lotnisko.




Droga wylotowa z Kutaisi z ogromnym ruchem. Jedzie się nieprzyjemnie, ale to tylko godzina.

Potem skręcanie roweru, pakowanie (kartony są! a w nich zachowała się też nasza „ruska torba” – nie będziemy musieli wygłupiać się z taśmą klejącą), odprawa i w końcu dłuuugie czekanie na wylot, w nagrzanym do niemożliwości budynku lotniska. A nad głowami w kółko leci bezgłośna reklama Gruzji. I aż głupio się przyznać, ale mimo że obejrzałem ją na tym lotnisku chyba z tysiąc razy, to nadal mi się podoba. Pewnie dlatego że bez dźwięku.


12 dni, 694 km. Bardzo ciekawe doświadczenie a Gruzja przepiękna. Wymarzone miejsce na rower.

Wnioski techniczne:

  • Maszynka wielopaliwowa jest ok. Co prawda w końcu paliłem tylko gazem, ale świadomość, że mogłem w każdej chwili przejść na benzynę kupioną byle gdzie, dawała ogromny komfort.
  • Powerbank na 4 ogniwa 18650 – bardzo dobre rozwiązanie. Jednocześnie miałem spory zapas mocy do ładowania komórki i zapas akumulatorów do latarki (na dwa ogniwa założyłem plastykową przekładkę, tak by powerbank rozładowywał tylko dwa, ale w każdym momencie mogłem zmienić te proporcje).
  • Pierwszy raz pojechałem z latarką na ogniwa 18650 (wcześniej na długie wyjazdy brałem Pavę, która na 4 paluszkach świeci wiele godzin) i trzeba przyznać że mocna latarka to było to! Przydała się tylko kilka razy, ale za to bardzo – bez dobrego oświetlenia (900lm) dziurawe drogi byłyby o zmierzchu niebezpieczne. A z 4 zapasowymi ogniwami mogłem nawet całą noc jechać z pełnym światłem.
  • Polar rowerowy plus ortalion Hyvent zamiast softshella – bardzo dobre rozwiązanie. Sumaryczny ciężar podobny do softshella a użyteczność znacznie większa.
  • Mapa w komórce. Ściągnięta przed wyjazdem Mobacem na Locusa. Bardzo użyteczne rozwiązanie, tylko następnym razem trzeba wygenerować większy (dokładniejszy) plik, bo było kilka miejsc, gdy przy maksymalnym powiększeniu znaki się pokrywały (np. znak wodopoju był przysłonięty znakiem sklepu).
  • Worek na wodę Ortlieb – ideał! Świetne mocowanie na górze sakw, szerokie nalewanie i wygodne wylewanie (kranik +sitko prysznicowe); po złożeniu małe i lekkie.
  • Sakwy Crosso Expert – ideał! Faktycznie nieprzemakalne a mocne, ergonomiczne i bezproblemowe. I przy ich wielkości wreszcie nie miałem problemu z dopychaniem np. zakupów jedzeniowych.
  • Isostar: do butelki po wodzie 0.6l wchodzi pełne opakowanie proszku (na 5l). A Isostar w drodze bywa nieoceniony.
  • Wilgotne chusteczki („do demakijażu” – nie papier ale jakaś tkanina) w połączeniu z czerwonym Finishline świetnie czyszczą łańcuch rowerowy.
  • Sztywny rower trekkingowy jest trochę za surowy na taką drogę. Dał radę, ale kilkakrotnie było nerwowo – wnioskiem z tego wyjazdy był zakup wyprawowca na bazie 29era.