W ramach zabawy w Festive500 zostało mi 2 dni i 96km do przejechania. I mam dziś dzień urlopu. I wreszcie jest pogoda, jaka powinna być w grudniu: słoneczko, ale zimno. I silny, wschodni wiatr.

Po wczorajszych 160km jestem odrobinę zjeżdżony, więc wybieram miłą, odpoczynkową trasę:
Trochę wspominkową (Dolina Prądnika przejechana jak za moich dawnych czasów – od strony miasta), trochę nadrabianie zaległości z drogi „Do źródeł Dłubni” (ominęte wtedy wąwozy Sokalec i Babie Doly oraz odnalezienie Źródła Jordan, na które wtedy było już za ciemno), ale przede wszystkim było to zmierzenie się z mroźnym wiatrem na wyżynie między Sułoszową a Trzyciążem.

Ojców kompletnie pusty, zauroczył cichą kawiarenką „Pod Nietoperzem”:

Sokalec był taki sobie (stroma, asfaltowa droga przez ładny las; auta tam jeżdżą), Babie Doły były ładne:

ale największą „atrakcją” była konieczność przejechania przez Prądnik brodem. To zdecydowanie nie było rozsądne (brzegi strumienia były w lodzie a strumień na tyle głęboki, że ewentualne choćby podparcie się nogą byłoby dużym umoczeniem), ale że nic się nie stało, to pewnie niepotrzebnie jojczę 🙂

Sielankę Doliny Prądnika (osłonięcie od wiatru) kończy wyjazd na wyżynę z Sułoszowej. Jest zimno – nakładam kolejne rzeczy, dbając by nie przesadzić (jak się spocę za bardzo, to dopiero będzie zimno), tak że nieco marznę.

Ale jadę uparcie, zapewne robiąc moim „zamaskowaniem” dziwne wrażenie na miejscowych, np. gdy mijam dużą grupę wracającą z pogrzebu.

Odpuszczam (ubieram się we wszystko co mam) dopiero przy Źródle Jordan. Źródło od drogi wygląda niepozornie, ale z bliska jest prześliczne!

Turkusowa woda tryskająca z drgającego piasku, na dnie przeźroczystego, głębokiego stawku:

Taka perełka w środku niepozornej, podkrakowskiej wioski.

Ubranie się na ciepło pomaga, robi się też przyjemniej dzięki wjechaniu głębiej w Dolinę Dłubni – dolina jest dość szeroka, ale nie na tyle by nie osłaniać trochę od wiatru. Gdy droga doliną zaczyna się już nieco nużyć, to kuszę się na odbicie w szlak rowerowy, który do Iwanowic wyprowadza stromym podjazdem na zbocze, dzięki czemu poznaję Iwanowice od nieco innej strony:

A potem standard, jak już wielokrotnie wcześniej: Maszków, Wilczkowice, ale w Zerwanej jadę na wprost. Kiedyś próbowałem tej ścieżki i była nieprzejezdna (błoto) – teraz okazuje się całkiem miła. Wyprowadza przez widownię boiska piłkarskiego do Masłomiący, skąd przez Więcławice i Prawdę wracam do domu:

Festive500 mam „zaliczone”. W tym roku to żaden wielki honor (około setki Polaków a kilka tysięcy w ogóle), ale przecież nie o to chodziło. Razem z dojazdem do pracy 31.12 wychodzi mi 522km.

Fajna zabawa – w szczególności była motywacja, by przy niezachęcającej do ekscesów pogodzie, zrobić dwa pełne dni jeden po drugim. No i była okazja pokręcenia zanim zima zaczęła się na dobre – wkrótce potem zaczęły się mrozy na całego (-16stopni), a 5.stycznia spadł duży śnieg (a ja zmieniłem opony na zimowe, z kolcami).