Dwie piękne przełęcze na ponad 2000m npm, 1.5km w pionie podjazdu każda, wspaniałe widoki, całkiem blisko domu – koniecznie muszę to znów przejechać, ale tym razem z synem.

Planuję tak, by flagową atrakcję Rumunii, czyli Transfogaraską, pojechać nie w weekend – bo boję się tłumów (jak się okazało: bardzo słusznie). Czyli po przyjeździe do Rumunii w piątek, można w weekend zrobić „wolny start” na nizinach, tak by słynną przełęcz jechać w poniedziałek. Znajduję kwaterę w Alba Julia, gdzie co prawda booking.com broni skutecznie możliwości zadania pytania przed rezerwacją (inaczej niż telefonicznie), ale jest opcja rezerwacji z darmową rezygnacją – i wtedy już można pytać. Więc pytam o możliwość zostawienia auta na tydzień i ile by to kosztowało – odpowiedź brzmi: „Buna ziua, puteți lasa masina in curtea noastra fara nici o problemă și nu va costă nimic nici un ban. Va așteptăm”, czyli można zostawić i nic nie będzie kosztowało. Super.

10h jazdy z Krakowa, przewidywane przez google maps, ostatecznie okazało się 12h, mimo braku większych postojów – po prostu google nie uwzględnił np. korka na słowackiej granicy, w Podspadach, gdzie ruch skutecznie tamował ruch wahadłowy przez prowizoryczny most. Albo przymusowej przerwy na granicy Rumunii, gdzie była kontrola mimo wejścia Rumunii do Strefy Schengen. Ale i tak było duużo szybciej niż kiedyś – sporo autostrad, prawie bez remontów, jeden objazd bocznymi drogami. Prędkość na autostradzie limitują nam rowery na dachu – powyżej 120km/h pojawiają się jakieś wibracje (jak się potem okazało kierownice były zbyt blisko), miejscami trochę nami boczny wiatr pokiwał, ale generalnie było całkiem nieźle. Jadąc w Alpy uparłem się, by rowery zapakować do środka auta, a tymczasem rowery na dachu wcale nie były tak dużym utrudnieniem jak się obawiałem, a pakowanie było o niebo łatwiejsze.


Zbieramy się rankiem, auto zostawione w kącie podwórka, na rowerach jedziemy do centrum Alby. Zwiedzamy.

Potem obiadek (pizza, czemuś pobryzgana octem balsamicznym, choć poza tym jadalna) i wyjeżdżamy z miasta.

Słoneczko smaży już całkiem solidnie – trzeba zdecydować czy w ten upał jechać przez odkryte pagórki, które zaczynają się zaraz za miastem, czy najkrótszą drogą, przez Sebes. Wybieram najkrótszą – choć to krajówka (Drumul National 1), to przecież równolegle jest autostrada. Cóż, błąd – ruch był…

Na autostradzie był wypadek (widzieliśmy karetki z oddali) i wkrótce potem na krajowce zrobił się wręcz korek. Ale i bez korka bywało słabo – zwłaszcza dzięki tym, co prawo jazdy w płatkach znaleźli, a starali sie jechać swoim BMW tak na 120% możliwości. Bo BWW tu zdecydowanie króluje – stare i nowe, zwykle gnające na oślep. Wyprzedzanie na trzeciego, wyścigi przy wyprzedzaniu . Ale najbardziej zaciekły wyścig widzieliśmy, gdy BMW próbowała na podjeździe wyprzedzić Tesla – nie wiemy który wygrał, bo jechały łeb w łeb i tak razem zniknęły za wzniesieniem… Tak, to był kiepski pomysł, by tędy jechać.

Wszystko się zmienia, gdy w końcu odbijamy od DN1 – droga jest pusta i piękna, mimo bliskości gór nie bardzo podjazdowa, zdarza się cień, po prostu sielanka.

Dojeżdżamy do Sybina od południowej strony, w pobliżu lasu, w którym jest ciekawy skansen i zoo. Zaczyna być trochę krucho z czasem (na kwaterze w Sybinie mamy być przed 21:00), jednak, po szybkiej wizycie w piekarni (z pysznymi, ciepłymi drożdżówkami), odbijamy w stronę zoo – i nie żałujemy – jest tam naprawdę uroczo. Trochę jak krakowski Las Wolski, tylko że w Sybinie ścieżka rowerowa prowadzi przez parki aż do samego centrum miasta.

W centrum szukamy na kościołach jakiegoś potwierdzenia, że jutro (niedziela) rano znajdziemy tu jakąś mszę, ale ostatecznie trzeba się zadowolić skromnymi informacjami z sieci – zero tablic ogłoszeniowych czy choćby kartki na drzwiach.

Jazda na kwaterę robi się nieco nerwowa, bo wiadukt nad torami, którym prowadzi droga, okazuje się być remontowany, tak że musimy jechać dalekim objazdem ruchliwymi ulicami, ale wyrabiamy na czas, a kwatera okazuje się całkiem miła. Właściciel odrobinkę mówi po angielsku – dogadujemy się, że nie będzie problemem, jeśli jutro zbierzemy się około południa.


Poranna wizyta w pobliskim sklepie (tak, sklepy otwarte w niedzielę mają swoje zalety), śniadanie, pakowanie i rowerami na lekko jedziemy do kościoła. Tym razem droga spokojna, bo po spokojnym przepatrzeniu mapy, znajduję przejście podziemne pod torami kolejowymi, co pozwala dojechać szybko do centrum bocznymi uliczkami. Msza w kościele przy rynku po niemiecku (później jest też po węgierski, a jedyna po rumuńsku jest po południu), a potem idziemy do Muzeum Brukenthala. Nie spędzamy tam całego dnia, ale zdecydowanie warto było odwiedzić.

Po muzeum jeszcze idziemy obejrzeć wielką cerkiew:

i wracamy na kwaterę, tak by do muzeum kolei i na obiad już pojechać z sakwami:

Bardzo przyjemny obiad na wyjeździe z miasta. Niby restauracja pusta, ale jedzenie dobre i świeże. W szczególności miłym zaskoczeniem jest ciorba (zupa jarzynowa) i to, że smakuje ona nie tylko mnie, ale także Mateuszowi.

Smaży solidnie (popołudniowy skwar), ale jedziemy spokojnymi drogami przez łagodne wzgórza – jest dobrze. Odsapka w cieniu pod drzewem, lody w wioskowym sklepiku, towarzystwo pięknego kota, proste przyjemności.

Przyjemności kończą się wraz ze zjazdem w dolinę – znowu trzeba jechać DN1. Niby tylko 15km, ale dało w kość. Ruch jeszcze większy niż wczoraj, znowu straszą auta gnające na oślep. A ciężarówka, która przemknęła koło nas nie zważając na to, że musimy na chwilę zjechać z pobocza na drogę (mostek – nie dało się bardziej wyraźnie pokazać, że odbijamy na drogę, niż to z wyprzedzeniem pokazywaliśmy), zrobiła naprawdę duże wrażenie.

W wioskach całkiem znika pobocze, co w połączeniu z zatorami oznacza, że musieliśmy szukać swojego miejsca gdzieś koło drogi – na zanikających ścieżkach i „chodnikach”. Na szczęście w najgorszej z nich, bo z podjazdem, udało się znaleźć skrót gruntówką – nagle znów robi się przyjemnie, a kamienista droga wydaje się największym luksusem.

Na szczęście 15km DN1 szybko mija i zjeżdżamy w stronę gór:

A na krzyżówce znak – ostrzeżenie:

ale to pewnie tak na wszelki wypadek, nieprawdaż?

Kwatera w porządku, choć liczne towarzystwo potrafi zajść za skórę – w szczególności Rumun prowadzący wesołą rozmowę przez telefon w trybie głośnomówiącym, oznaczał godzinę krzyków do telefonu takich, że ściany drżały. Choć akurat Mateusz narzeka nie na Rumuna, co na jakiegoś robaczka w krzakach, co wydaje stałe, wysokie a głośne dźwięki – na tyle wysokie, że ja już ich nie słyszę, mimo że Mateusz pokazuje mi ten dźwięk na spektrogramie aplikacji na komórce.

Zaraz po drugiej stronie drogi jest sklepik – całkiem nabity ludźmi, bo zostało 20 minut do zamknięcia, ale gdy przyszedłem tam 40 minut później, to sklep był nadal otwarty, a tłum już mniejszy. Dobra kiełbaska do ugotowania na śniadanie była miłą niespodzianką.


Mieliśmy dwa dni rozgrzewkowe – wymyśliłem, że teraz należy się solidnie zmęczyć. Pogoda sprzyja – o ile się da, to przejedźmy Transfogaraską tak, by skończyć na miłym campingu w Curtea de Arges – tak jak to zrobiłem 7 lat temu. Jeśli nie damy rady, to oczywiście można skończyć wcześniej – jest nocleg zaraz za zjazdem z gór, a nawet można spać na górze (są cabany, jest pole biwakowe).

Wstajemy wcześnie, śniadanko – i w drogę, pod górę.

Jedzie się całkiem przyjemnie: w lesie zasadniczo cień i wczesna pora, wyżej temperaturę łagodzi wysokość. Samochodów na drodze coraz więcej, ale tutaj szczęśliwie bez wariatów. W szczególności prawie nie ma BMW – czyżby nie dawały rady tak mocno pod górę? 🙂

W większości to rodzinki podziwiające widoki – zatrzymujące się na każdym zakręcie, cykające mnóstwo zdjęć, cieszące się pogodą. W sumie to podobnie jak my, tyle że bez przyjemności podjazdu rowerem.

Tylko na sam koniec, kilometr przed tunelem – regularny korek. A potem zgiełkliwe kłębowisko aut, ludzi, straganów, pamiątek, jedzenia. My też cykamy fotki nad Jeziorem Bâlea i też jemy nieprzyzwoicie drogi obiad z grilla.

W tunelu korek, ale szczęśliwie w drugą stronę – my jedziemy spokojnie, oświetlonym tym razem tunelem, lekko w dół – wcale nie jest tak strasznie jak zapamiętałem. Za to widok za tunelem zaskakuje identycznie jak 7 lat temu – widzimy zupełnie inny świat niż po północnej stronie:

Jeszcze spotkanie z osiołkami (ani myślały schodzić z drogi dla aut):

i długim, szybkim, zjazdem zmierzamy w stronę lasu.

A w lesie niespodzianka… Najpierw zatrzymuje się koło nas auto i krzyczą coś po rumuńsku, z czego wyławiamy słowo „urs”, więc choć przez chwilę myślimy nad odwrotem (niby gdzie?), to jednak ostrożnie jedziemy dalej. I chwilę później faktycznie spotykamy niedźwiedzie. Dwa małe niedźwiadki tuż koło drogi. Matki nie widać, ale pewnie jest gdzieś w pobliżu.

Co robić? Stoimy w „bezpiecznej” odległości, aż pojawia się kilka aut, które podjeżdżają do misiów i wręcz je otaczają, entuzjastycznie fotografując z każdej strony. Nie ma co dłużej czekać – korzystając z takiej osłony – przejeżdżamy bokiem.

Taka sytuacja powtarza się 10 razy, naliczyliśmy w sumie 12 niedźwiedzi, z czego 7 młodych. Z czasem nabieramy pewnej wprawy: gdy nie ma aut, to cierpliwie czekamy, zatrzymujemy auto, prosimy o osłonę, jedziemy z boku auta. Nawet był czas, by cyknąć kilka fotek:

Tylko raz niedźwiedzia zobaczyłem dopiero w chwili, gdy koło niego przejeżdżałem – w odległości 2m od niego. Ciekawe uczucie.

Co one tam robiły? Chyba jakiś śmieci szukały. Nie widziałem by ktoś je dokarmiał, ale nawet na jednym zdjęciu widać, że coś je – chyba jabłko. Potem od Rumunów słyszeliśmy, że „niedźwiedzie rowerzystów nie jedzą”. Nas nie zjadły, więc może to prawda, ale mimo wszystko zupełnie co innego o zagrożeniu spotkaniem niedźwiedzia czytać, a co innego widzieć je z bliska i w takiej liczbie. W szczególności radykalnie obniżyła się atrakcyjność pomysłu, by spać w tych górach na dziko, pod namiotem.

W końcu zjeżdżamy do zapory, a za nią już niedaleko ciąg wiosek – tu już niedźwiedzie jedynie w postaci pluszaków.

Dzień się pomału kończy, ale mam SMSa z campingu, że miejsce jest – możemy jechać tam choćby i do nocy. Jesteśmy zmęczeni, ale zadowoleni, że w końcu śpimy pod namiotem, w miłym miejscu (i daleko od niedźwiedzi). Dla mnie namiot oznacza dodatkowo luksus nie łykania Clatry na noc, więc w ogóle jest super. Kąpiel i śpimy.


Mateusz broni się przed przerwą, ale ja jestem uparty – zmordowaliśmy się na tyle, że start z samego rana byłby trudny, ale przede wszystkim po co? Jesteśmy na wakacjach!

Poza tym będzie okazja do odwiedzenia sklepu – bo podczas pakowania w domu, jakimś cudem, zapomniałem zabrać oleju do łańcucha. A to bolesny błąd – sztywniejący łańcuch to groźba awarii. Na razie skończyło się na regulacji przedniej przerzutki w moim rowerze (zawinął się łańcuch), ale wiadomo – z każdym dniem będzie gorzej. Co prawda na stacji benzynowej znajduję olej do pił łańcuchowych, ale może uda się coś bliższego rowerowi kupić. Powinno być – według google jest tu i serwis rowerowy, a wczoraj przejeżdżaliśmy koło Martesa i Kauflanda.

W Martesie puchy, w Kauflandzie znajduję „rowerowy” smar w sprayu (wyjątkowo paskudny, ale lepsze to niż nic), do tego w Pepco za kilka złotych kupuję najprostszy plecaczek składany (też jakoś się zapodział przy pakowaniu, a to użyteczny gadget). Jeszcze szukałem poduszki dmuchanej (ta stara z Decathlona zmęczyła się akurat na tym wyjeździe), ale obejdziemy się bez. Więcej miasta nie potrzebujemy.

Ale jak już do miasta podjechaliśmy, to odwiedzamy monastyr. Zupełnie nieplanowana atrakcja, a naprawdę ciekawa – bogata, pięknie odnowiona cerkiew, pełna zwiedzających i wiernych.

Potem jedziemy główną ulicą miasteczka, sprawdzając naocznie kolejne miejsca do zjedzenia obiadu – wyszukiwane w google maps po dobrych ocenach, ale jak się na żywo cokolwiek nie spodobało – jedziemy dalej. I tak trafiamy do knajpy sprawiającej miłe wrażenie, a nieobecnej w google (bo zakwalifikowane jako hotel, nie restauracja) – i to tam jemy. Bardzo dobry wybór.

I jeszcze wyjeżdżając z miasta trafiamy na niepozorny kościół, z informacjami na tablicy, że stary – okazał się prawdziwą perełką! Prawie bez ludzi, nie tak perfekcyjnie odnowiony, ale pełen pięknych, starych malowideł.

Święta Męczenniczka Filofteia

Wracamy na camping wczesnym popołudniem – mamy kilka godzin do wybyczenia się w tym upale.

Pod sklepem gadamy z sympatycznym Belgiem, co na gravelu jedzie do Konstancy. Zadziwia nas stwierdzeniem, że w porównaniu sytuacji na drogach w Polsce i Rumunii, to w Polsce jest gorzej. Bo w Rumunii kierowcy są przyzwyczajeni, że na drodze mogą być nie-auta (zwierzęta, dzieci, rowerzyści), a w Polsce bywa… „valley of death”. Coż, nie opowiadał co dokładnie go spotkało, ale tak właśnie Polskę zapamiętał.

A potem już ławeczka w cieniu na campingu: książka, przeglądanie maili, planowanie reszty drogi. Zdecydowałem się w drodze do Transalpiny odbić dalej od gór, tak by w miarę możliwości jechać bocznymi drogami. Oraz zrobiłem rezerwację noclegu na pojutrze – w połowie podjazdu, w Rânca.

A na ganku campingowej kuchni byczy się kot. W sumie bardzo podobnie do nas 🙂


Pobudka o świcie – dziś znowu będzie skwarny dzień.

Początek dość ruchliwą drogą, tak że doceniamy, gdy wyznaczona wczoraj droga odbiła w bok: prawie bez aut, choć dobry asfalt, lekko z górki, urokliwe wioski, z uśmiechniętymi ludźmi i studniami z ławeczkami dla odsapki, błękitne niebo, choć na razie bez upału – po prostu ideał.

I taki ideał mamy do 55km – do jeziora. A potem doliny wspinają się w górę, w coraz większym upale.

W cieniu koło drogi widzimy strugających łyżki z drewna. Przejeżdżamy, ale Mateusz mówi, że fajnie byłoby mieć taką pamiątkę. Więc zawracamy i zagadujemy (głównie na migi), czy możemy kupić jedną taką. Całkiem miłe spotkanie, a łyżkę dla nas wykańczali na naszych oczach.

Droga zalicza dwa „przeskoki” między dolinami – podczas planowania wydawało się, że to tylko krótkie podjazdy, ale w praktyce 12% podjazdu w 42° upale to było zdecydowanie nie-krótkie. I nie bardzo jest jak przeczekać największy skwar – chcemy dotrzeć do knajpy z dobrymi opiniami w google, a to ciągle tak daleko… Wysmażyło nas solidnie.

Gdy w końcu docieramy do knajpy, to wydaje się, że w końcu odpoczniemy: ładne widoki, stolik w cieniu, ma być dobre jedzenie. Tyle, że wcale nie było dobre… Chyba w Rumunii nauczyli się już jak sztucznie podbijać oceny. Zupa było w porządku, ale pizza „vegetariana” była na tyle paskudna (z brokułami i marchewką, zamiast sera jakieś rozciapane coś), że Mateusz wręcz odmówił jej jedzenia, co na pewno mu humoru nie poprawiło. Cóż, trzeba dociągnąć do noclegu przed wieczorem.

Nocleg bez żadnej rezerwacji – liczę na miejsce koło klasztoru, gdzie 7 lat temu spałem. Z możliwością podjechania na pole biwakowe trochę dalej, gdyby to zawiodło. Ale gdy docieramy na miejsce, to już nic się nie chce. Gdy słyszymy, że namiotu nie rozbijemy, ale możemy wziąć pokój, to po prostu zostajemy.

Jeszcze odwiedzamy klasztor, w którym właśnie trwają wielkie uroczystości (nie zwiedzamy za dużo – staramy się nie przeszkadzać), na lekkich rowerach jedziemy do sklepu, po czym z zimnym piciem siadamy na huśtawce w ogrodzie i w niosących się śpiewach z pobliskiego klasztoru – chłoniemy zapadający zmrok.


Że co? Że dziś tylko 37km? Jak to będzie wyglądało? Przecież przyjechaliśmy tu jeździć. Takie teksty słyszę od rana. Tłumaczę, że znam ten podjazd i to nie będą łatwe kilometry, ale na razie nie bardzo trafia. Tym bardziej, że podjazd za Novaci, przed którym ostrzegałem, ma „tylko” 12%, co w chłodzie przedpołudnia nie robi wielkiego wrażenia. Po prostu wspinamy się, a widoki coraz szersze.

Droga początkowo zupełnie pusta, ale przy pierwszym źródle przydrożnym już lekki tłumek. Woda nabrana tam wkrótce posłuży do pomocy – 250m wyżej widzimy koło drogi auto, z otwartą klapą i z wygotowanym płynem chłodniczym. Rumun prosi rowerzystów o pomoc, o „apa”- i dostaje. Wygląda na szczęśliwego.

Wykręcamy wysokość, a niebo coraz bardziej zachmurzone.

I to jest bardzo miły zbieg okoliczności, bo gdy docieramy do dolnej części górskiego kurortu Rânca, to właśnie zbiera się na burzę. Gdy zastanawiamy się czy jeść obiad właśnie w tej restauracji czy szukać kolejnej – zaczyna padać. Więc zapinamy rowery na tempo i burzę oglądamy z tarasu restauracji, jedząc smaczny obiad.

Spędzamy tam na tyle dużo czasu, że nocleg w górnej części Rânca (jeszcze kilka km w górę), już nie wydaje się tak bardzo absurdalny. Zwłaszcza, że burze wciąż krążą.

Płacimy za pokój, jeszcze jest czas na leniwy spacer, popatrywanie na drogę i pasterza walczącego z krowami na tę drogę uparcie wychodzącymi (niby miał dwa psy pasterskie, ale biegać za krowami musiał on), na górę nad nami (jutro tam wjedziemy), na rozpalających grilla z użyciem potężnego, budowlanego palnika gazowego, na wczasowiczów na wieczornych spacerach. Może i moglibyśmy pojechać dalej, ale tak jak wyszło – też jest dobrze.


No więc wyjechaliśmy na te 2130m npm.

Bardzo przyjemny dzień. Jesteśmy na dachu świata, widoki oszałamiające, słoneczko, przyjemny wietrzyk, nigdzie nam się nie spieszy, cykamy fotki, chłoniemy. Trochę w dół, potem znowu w górę (drugi „szczyt” jest nieco niższy) i potem znowu, ostrymi zakrętami, piękny zjazd.

Przerywamy zjazd przy odbiciu gruntowej stokówki: „Drumul Strategica Transalpina”.

Przed wyjazdem miałem marzenie, by odbić tam na jeden dzień: terenowo ok. 50km, potem powrót do Transalpiny asfaltem, nocleg albo w „schronisku narciarskim” na górze, albo w jednym z pensjonatów już na dole, nad jeziorem, albo po prostu na dziko.

Potem obgadaliśmy to z Mateuszem, że to straszne „marnotrawstwo” tracić wysokość na wertepach i że może lepiej podjechać tylko 18km do Mogoș (z noclegiem na dziko lub nieco dalej – w tym schronisku), po czym wrócić do asfaltu tą samą drogą. Ale po spotkaniu niedźwiedzi mamy nieco mniejszy entuzjazm dla spania pod namiotem w samym środku rumuńskich gór (a schronisko niepewne), zresztą właśnie nad głową zbierają się chmury. Według prognozy ma zacząć padać za max. 2 godziny.

Wykorzystajmy co się da – kilka km w bok od asfaltu jest źródło: zróbmy sobie obiad z widokiem.

Gulasz z makaronem, zupka pomidorowa, herbatka, a na deser – grzmoty przechodzącej tylko nieco bokiem burzy. Mniam.

Wracamy do asfaltu, chmury straszą – fajnie byłoby zjechać największy zjazd zanim się rozleje. Zjeżdżamy do ludnego skrzyżowania (Obârşia Lotrului), gdzie nie chce nam się zatrzymywać nawet na chwilę – jedziemy dalej. Trochę w deszczu, ale takim raczej symbolicznym – tutaj padało nieco wcześniej (chwilami mokry asfalt).

W końcu chmury przechodzą, a my zjeżdżamy coraz niżej. Jest coraz cieplej (bo tracimy wysokość), niby kilometry same wpadają (w zasadzie ciągle w dół), ale jednak można się zmęczyć tym długim zjazdem.

Z drugiej strony po co się zatrzymywać? Skoro nocleg w górach nie wyszedł, to może po prostu zjechać do domu dzień wcześniej?

Czyli dziś dojechać do campingu pod Sebes (pierwotny plan zakładał nocleg w Albie, ale już nie było miejsc), skąd podjadę wieczorem po auto i w sobotę wrócimy do domu. Na wszelki wypadek piszę do gospodarzy (już wiem że oni i tak nic nie rozumieją po angielsku, więc po prostu używam translatora): czy nie będzie problemem, jeśli przyjadę po auto dzień wcześniej. Dostaję odpowiedź, która wrzucona w translator głosi: „To nie jest w porządku”. Uuups, niedobrze. Na szczęście Mateusz przytomnie robi analizę tekstu i wychodzi mu, że po prostu że zapomnieli przecinka, a ich rumuński sms z dodanym przecinkiem transluje się już zupełnie inaczej – jako potwierdzenie, że nie będzie to problemem. Eh, przecinek. Ignoruję wątpliwości i wysyłam kolejnego SMSa – że jadę. Nie protestują, czyli interpretacja Mateusza poprawna.

Camping miły, nad rzeczką, z kotami i psami. Do Alby raptem 30km – rowerem na pusto nie było to żadnym problemem, już dosłownie dłużej autem wracałem.

Czyli zamknęliśmy pętlę: 587 km w poziomie, 7km w pionie.

Noc przyjemna, pod namiotem, śniadanie, pakowanie się do auta – i w drogę.

Wracając wybraliśmy wariant przez Preszów (nie chcieliśmy znowu stać godziny w Podspadach). Obiad zjedliśmy jeszcze w Rumunii – w miejscu dość losowo wybranym z mapy, ale bardzo udanym a do tego tanim (24zł za obiad od osoby). Po drodze zaliczyliśmy też capovaną Kofolę w słowackiej wiosce (ależ była dobra w upał!), a już w Polsce zaczepiamy o Piwniczną, tak by napić się tej pysznej wody (akurat trafiliśmy na oberwanie chmury, gdy podjechaliśmy pod pijalnię, ale nie przeszkodziło nam to).

Jakoś wyjątkowo dobrze się w tę stronę jechało: po lekkim przekręceniu kierownicy jednego z rowerów już nie było wibracji przy dużych prędkościach, widoki po drodze ładne, bez męczących zatorów na drodze, zmieniamy się za kierownicą na tyle często by nie poczuć znużenia. A jak google w Polsce zwariował (znowu…) i skierował nas na wąskie drogi i ostre podjazdy, to „odkryte” tak miejsce było warte zapisania dla odwiedzenia rowerem. W sumie ten dzień w aucie to nie była uciążliwość, ale przyjemność – z synem fajnie się podróżuje 🙂